Pustynia. To nie tylko miejsce. To też stan ciała i ducha.
Genialne zespolenie istoty z otoczeniem. Przedziwna harmonia i cisza i pustka
zarazem. Pustynia to też strach, niemy krzyk niewyrażalnego – wszystko i nic w
twej głowie. Pustynia Nagew: żółte skaliste wzgórza, bardziej żwir niż piach,
wiatr kręcący bezmyślnie młynki z kurzu, wyschnięte koryta strumieni, a przy
nich suche, ogołocone z liści nieliczne krzaczki. Pustynia Negew- wąska i
zazwyczaj pusta droga dwupasmowa przedzielona żółtą linią, dość wyboista, choć zdecydowanie niepopękana
a przy niej rzadkie znaki drogowe: uwaga wielbłądy lub spadające skały.
w drodze do Be'er Szewa
Jedziemy klimatyzowanym autem z atrakcyjną brunetką i jej
dwoma córkami. Ona nie zna angielskiego, francuskiego, rosyjskiego, ani żadnego
innego zrozumiałego dla nas języka. My nie znamy hebrajskiego, arabskiego ani
żadnego zrozumiałego dla mniej języka. Obserwujemy fraktalne obrazki za szybą:
wzniesienie, żwir, kurz, koryto strumienia, wzniesienie… Nie jest cicho.
Towarzyszy nam płyta z muzyką dla dziesięciolatek. Długo jeszcze chodzić mi
będzie po głowie fragment : to be like a
star like a Hero na na na na- idiotyczny i pozbawiony sensu, wyrwany z
piosenki, nawet nie refren, raptem jego cześć. Prowizoryczne domy z koców,
kartonów, plastikowych dykt itp. dają nam znać, że zbliżamy się do miasta.
Widok z pokoju Naamy na Be'er Szewa. |
Ber Szewa – dość eleganckie miasto w centrum Izraela,
wybudowane na piachu. Miejsce zaskakujące, gdyż mnóstwo nim zieleni, wygląda tak normalnie, a
wystarczy wyjechać poza jego granice by zrozumieć na jakim pustkowiu zostało
wzniesione: piach, piach po horyzont. Rozmowa z mieszkanką tegoż miasta
uzmysławia nam jeszcze bardziej niezwykłość Ber Szewy. Kilkadziesiąt kilometrów
dalej znajduje się strefa Gazy. Zdarzają się tygodnie kiedy codziennie w te
okolice spadają rakiety, a we wszystkich budynkach wyją syreny ostrzegawcze
nakazujące ludności chować się do schronów. Czasem nawet kilka razy dziennie.
Trzeba by ostrożnym, by zawsze mieć w pobliżu jakiś schron. Ludzie tu nie giną.
Przynajmniej nie tak często jak mogłoby się wydawać. Umierają Ci, którzy nie
słyszą syren i nie reagują właściwie – to bardzo rzadkie przypadki.
Jest niedzielne popołudnie. Chłodna kąpiel łagodzi żar
spalonej pustynnym słońcem skóry, spłukuje kurz i sól z Morza Martwego.
Klimatyzowane pomieszczenia i lód z wodą (sic!) przynoszą ulgę i jakiś
niewysłowiony wewnętrzny spokój. Już dobrze, jesteśmy bezpieczni, żyjemy. Nadal
żyjemy. Internet informuje nas, że w okolicy znajduje się kościół katolicki i
że msza będzie wieczorem. Krótka drzemka, mapa pospiesznie narysowana przez
naszą „gospodynię” i adres schowany do kieszeni lnianych spodni. Ruszamy.
Minęła spiekota południa, słońce zniknęło gdzieś za
horyzontem, zmierzch budzi nasze otępione zmysły. Docieramy na ulicę pełną
domów jednorodzinnych. Jeden z nich powinien być naszym kościołem. Jest! Ten
żółty. Numer się zgadza, ale furtka jest zamknięta. Mamy jeszcze sporo czasu,
kręcimy się po okolicy. Cicho, pusto, odludnie. Wracamy, drzwi są już otwarte.
Zaczynam się obawiać, czy to na pewno kościół katolicki. Wchodzimy do środka.
Na oknach witraże, w środku półmrok, wszystko jak należy: ołtarz, tabernakulum,
krzyż i ambona. Chyba dobrze trafiliśmy. Niebawem podchodzi do nas młody
mężczyzna w okularach jak denka od słoików, z krzywymi zębami, serdeczny, trochę
zabawny, choć w niebanalny sposób i zachowujący powagę właściwą miejscu i … jak
się później okazało również jego godności. Pyta czy będziemy uczestniczyć we
mszy i daje nam książeczki, w których są zapisane słowa całej liturgii. Zaczyna
się eucharystia. Wchodzi przebrany już w sutannę przedziwny gospodarz w
okularach. Jest jeszcze jeden mężczyzna, po chwili przychodzi jakaś kobieta –
chyba hinduska, ma przykrytą głowę i bose stopy, później dołącza też czarny
mężczyzna. Rozpoczyna się niesamowita sześcioosobowa msza. Staramy się jak
możemy, by odczytywać trudne hebrajskie słowa zapisane fonetycznie w naszych
książeczkach i by nie pogubić się, co i kiedy należy odpowiadać. Przechodzi
mnie dreszcz mistycznego uniesienia. I w tym języku i w tej atmosferze jest coś
niesamowitego, transcendentnego, coś co już wiem, że będę wspominać, pamiętać
przez lata. Myślę o pierwszych apostołach, ich modlitwach i pierwszych
eucharystiach; mszach w małych wspólnotach, łamaniu chleba, o „Ojcze Nasz” po
hebrajsku- czy brzmiało podobnie do tego, które przekazał uczniom Jezus? Serce
bije we mnie mocniej przy podniesieniu, zamykam oczy… A więc tak to musiało brzmieć:
Oto ciało moje, które za was i za wielu
będzie wydane…
Wróciliśmy po ciemku do domu. Ciche miasto zasypiało, tylko
wygłodzone koty z wielkimi uszami o krótkiej, aksamitnej sierści pomiaukiwały plądrując
śmietniki. To był dobry dzień.
Wieze, ze musialo to byc rewelacyjne przezycie!!!
OdpowiedzUsuńA jak było sie raz to z wielką chęcią pojechało by sie raz jeszcze. Jednak ta ziemia mimo że jest surowa to ma dar przyciągania:
Usuń