19 lipca 2010. Nasz kilkudniowy pobyt w Drohobyczu zakończyliśmy przepysznym obiadem z gospodarzami. Następnie zostaliśmy odprowadzeni na dworzec kolejowy i RUSZYLIŚMY! W pociągu spotkaliśmy dziadka, który usłyszawszy polską mowę koniecznie chciał nas poznać, jak się okazało sam kiedyś pracował w Polsce, oczywiście koniecznie chciał nas zaprosić do siebie, ale my mieliśmy inny cel: WOROCHTA. Przesiedliśmy się w Stryju na autobus, którym to dojechaliśmy do Iwano Frankiwska i tu kolejna przesiadka, tym razem na busa do Worochty. Zajechaliśmy późnym wieczorem. Na dworcu czekała na nas gospodyni, u której mieliśmy spać. Nic dziwnego, że po nas wyszła, droga, którą nas poprowadziła była bardzo złożona: szliśmy przez ok. 20 min. przez polne ścieżki, tory kolejowe, kładki nad potokami i na przełaj przez łąki. A jednak, to chyba najpiękniejsza droga jaką widziałam. Nasz domek jest bardziej wiejski niż górski (nie przypomina raczej zakopiańskiego stylu i domków z bali) choć cały z drewna. Magiczne miejsce.
20 lipca 2010. Według planu: wczesna pobudka i Howerla- najwyższy szczyt Ukrainy. Chłopacy od rana próbowali nas budzić (oni zawsze wstają tak wcześnie). W końcu się udało. Ruszamy na szlak. Dojazd do podnóża góry był dość trudny (od razu wykluczyliśmy jazdę taksówką), więc najpierw busem, a później dwa razy złapaliśmy stopa i tak wjechaliśmy do Parku Narodowego. Szlak nie był szczególnie męczący, jak na dwutysięcznik wchodziło się nam wybitnie łatwo. Chwilę przez las, potem długo w kosodrzewinach i jeszcze dłużej na turniach, gdzie zanurzyliśmy się dosłownie w morzu mgły tak gęstej, że nie mogliśmy dojrzeć nic dalej niż 5 metrów, a nawet gdy staliśmy obok siebie przepływały między nami jasne obłoczki. Szczyt oczywiście cały we mgle. Niektórzy narzekaliby na brak widoków, ale my cieszyliśmy się silnym wiatrem i kosmiczną pustką. Niestety mgła kiedyś musi opaść, tak więc całe nasze zejście było skrajnie mokre i śliskie, dopiero w lesie mogliśmy trochę przeschnąć, na szczęście w domu czekało na nas pyszne, ciepłe mleko i gorący prysznic.
20 lipca 2010. Według planu: wczesna pobudka i Howerla- najwyższy szczyt Ukrainy. Chłopacy od rana próbowali nas budzić (oni zawsze wstają tak wcześnie). W końcu się udało. Ruszamy na szlak. Dojazd do podnóża góry był dość trudny (od razu wykluczyliśmy jazdę taksówką), więc najpierw busem, a później dwa razy złapaliśmy stopa i tak wjechaliśmy do Parku Narodowego. Szlak nie był szczególnie męczący, jak na dwutysięcznik wchodziło się nam wybitnie łatwo. Chwilę przez las, potem długo w kosodrzewinach i jeszcze dłużej na turniach, gdzie zanurzyliśmy się dosłownie w morzu mgły tak gęstej, że nie mogliśmy dojrzeć nic dalej niż 5 metrów, a nawet gdy staliśmy obok siebie przepływały między nami jasne obłoczki. Szczyt oczywiście cały we mgle. Niektórzy narzekaliby na brak widoków, ale my cieszyliśmy się silnym wiatrem i kosmiczną pustką. Niestety mgła kiedyś musi opaść, tak więc całe nasze zejście było skrajnie mokre i śliskie, dopiero w lesie mogliśmy trochę przeschnąć, na szczęście w domu czekało na nas pyszne, ciepłe mleko i gorący prysznic.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz