sobota, 26 stycznia 2013

spotkani w drodze-Jurij


















 To był nasz początek z Ukrainą, aby stał się faktem wystarczyło przekroczyć granicę w Hrebennem. Z Tomaszowa Lubelskiego chcieliśmy dojechać stopem do Lwowa, a przejście z Ukrainą było niedostępne dla pieszych, wiec na krajowej 17 w stronę granicy próbowaliśmy złapać jakieś auto. Po ponad półgodzinie prób zatrzymał się Jurij swoim zestarzałym fordem transitem. Ucieszyliśmy się, że zabierze naszą 4. Zanim dojechaliśmy na przejście graniczne,  podjechaliśmy jeszcze na rynek w Hrebenne, który zdominowany jest przez ukraińskich handlarzy. Jako że Jurij zabrał nas ze sobą do samochodu, zwiększyła się liczba podróżujących, dzięki temu mógł przewieźć więcej towaru przez granicę, miał już w bagażniku okna, a z ryneczku zabrał opony. Rynek działa na takiej zasadzie, że nie sprzedaje się na nim, tylko zabiera i przewozi towar na Ukrainę, gdzię jest już umówiony odbiorca. Na przykład do naszego samochodu zabraliśmy opony i w Rawie Ruskiej zawieźliśmy je do wulkanizatora. Jurij dostał pieniądze za transport. Na samej odprawie nie obyło się bez łapówki, oczywiście po stronie ukraińskiej. Służby graniczne wiedzą czym tacy ludzie jak Jurij się trudnią, więc przepuszczają ich szybciej, ale każda przysługa kosztuję. Jurij mówił też, że pogranicznicy i służba celna to bogaci ludzie, choć kokosów nie zarabiają, to z łapówek da się żyć po pańsku. Stać ich na wysłanie dzieci do dobrej szkoły, kupno domu czy samochodu. Z samej pensji by nie starczyło, ale oni nie narzekają. Jurij był tak szczęśliwy, że mu pomogliśmy (teoretycznie siedzieliśmy tylko w samochodzie), że obwiózł nas po okolicy. Po drugiej stronie Bugu jest tak, jakby naprawdę cofnąć się o kilkadziesiąt lat: domy drewniane, krowy idące drogą, siano na wozie ciągniętym przez konia, swojskie klimaty. Pojechaliśmy z nim do Bełz, gdzie pokazał nam ratusz miejski, kaplicę św. Walentego. Na budynkach było widać polskie napisy, pozostałość po minionych latach istnienia na tych ziemiach państwa polskiego. Kiedy wydawało nam się, że kończymy już wycieczkę, Jurij zabrał nas do restauracji, do której nie prowadził żaden znak. Wiedzieli o niej chyba tylko miejscowi, albo była tak znana, że kto chciał, to wiedział, gdzie trzeba iść aby zjeść rybę.  Tak, tak rybę, bo restauracja znajdowała się przy stawach hodowlanych. Rybak przynosił  świeże ryby do kuchni  i każdy miał pewność, że nie są mrożone. Oczywiście nic nie zapłaciliśmy, Jurij nawet sobie tego nie wyobrażał, że moglibyśmy za siebie płacić. Najedzeni i pełni wrażeń z pierwszego dnia na naszym "Bliskim Wschodzie", udaliśmy się do Lwowa, gdzie mieliśmy nocować u Ukraińców polskiego pochodzenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz