Jadąc na Bliski Wschód bardzo cieszył nas fakt, że na dwa tygodnie mamy spokój w wieprzowiną. Prócz kabanosów, które z nami poleciały do Izraela, nie jedliśmy żadnego mięsa wieprzowego. Oboje uwielbiamy jeść baraninę, niestety w Polsce mięso to jest stosunkowo drogie i nie zawsze pierwszej świeżości.
Wracając do naszego stołowania się w Izraelu i Jordanii, powiedział bym, że nie zauważyliśmy pomiędzy tymi krajami większej różnicy jeżeli chodzi o menu. Może dlatego, że nie jadaliśmy w super drogich i ekskluzywnych restauracjach, a raczej w miejscach, gdzie jadają mało wybredni konsumenci; choć każde z nich musi mieć swój klimat.
Podczas przygotowań do naszej wycieczki dowiedziałem się, że aby zjeść coś po "normalnej" cenie, trzeba iść do araba. W Jaffie udaliśmy się na kebaba, frytki, zestaw sałatek i cole. Za wszystko wydaliśmy 68 szekli. Innym razem w Jerozolimie poszliśmy do kawiarni i za herbatę miętową i jedno ciastko zapłaciliśmy 38 szekli, co było dla nas dużym bólem. Zastanawialiśmy się, co by było gdyby ktoś pojechał na podobną wycieczkę co my i był miłośnikiem piwa czy innych trunków wyskokowych. Pewnie koszt takiego wyjazdu byłby o jakieś 100-150$ większy.
Mus z mango był najlepszym deserem przy ponad 40 stopniowym upale. Robiony domową metodą, bez konserwantów i innych śmieci, podano nam w równie domowy sposób.
Palestyna wydała nam się równie gościna jak Izrael ale miała tą niewielką przewagę, która była pozytywnie odczuwalna dla naszych kieszeni: ceny w Palestynie były na miarę naszych wydatków. Niedaleko Bazyliki Narodzenia Pańskiego w Betlejem zaszliśmy do nie rzucającego się w oczy lokalu. Mili arabowie szybko nas obsłużyli i za dwie pity z baraninką, warzywami z dokładką i soku ze świeżych pomarańczy i soku z winogron zapłaciliśmy jedynie 39 szekli za dwie osoby.
Zachęcano nas do spróbowania Humusa. I w końcu w Eilat udało nam się go zjeść. Do humusa Asia zamówiła falafel i prócz tego dostała jeszcze 3 pity. Jedzenia było tak dużo, że to, czego Asia nie zjadła, zabraliśmy ze sobą i mieliśmy obiadokolację na plaży Morza Czerwonego.
Po przekroczeniu granicy w Eilat znaleźliśmy się w Akabie. Czekając na autobus, którym mieliśmy jechać do Ammanu, postanowiliśmy coś przekąsić, bo podróż do stolicy Jordanii miała trwać około 5 godzin i nie wiadomo było, czy po drodze będzie możliwość zjedzenia. Akaba była już przedsmakiem folkloru: lokale, w których trudno szukać kobiet, ciekawe plakaty Mekki i Jerozolimy na ścianach i mężczyźni odziani w barwne płachty siedzący przy stołach.
Będąc w takich lokalach jak ten obok na zdjęciu, zawsze nasuwa się pytanie: komu służy sanepid w Polsce? Ten niepozornie wyglądający bar, który serwował wyłącznie Humus z dodatkami, zaskakiwał kuchenną scenerią, gdzie na oczach klienta toczyła się cała krzątanina dwóch dziadków serwujących dania. Z pewności nie był odwiedzany przez jordańśkiego odpowiednika polskiego sanepidu. Za to kolejka ludzi, którzy przychodzili z własnymi miskami stwarzała komiczną atmosferę i utwierdzała nas w przekonaniu, że jadamy we właściwym miejscu. Za wszystko, co widzicie na stole zapłaciliśmy 2 dinary (ok. 8 zł).
Ten wielki talerz, jeden z eksponatów w Jordańskim Muzeum Kultury Ludowej, służył kiedyś do serwowania tradycyjnego dania z Jordanii. Mansaf, bo własnie o to danie chodzi, swoją nazwę zawdzięcza talerzowi, na którym był serwowany. Jego podstawowymi składnikami są ryż i jagnięcina gotowana z jogurtem. Danie jak najbardziej godne polecenia.
dział kuchnia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz