czwartek, 12 kwietnia 2012

Kraj w Bunkry Bogaty

Ponoć jest tam tyle bunkrów co dziur w szwajcarskim serze. I to nie jedyna atrakcja zachęcająca do odwiedzenia wciąż jeszcze nieznanej Polakom Albanii. Dla nas kraj ten miał być jednym z etapów zwiedzania Bałkanów, ale ostatecznie nocowaliśmy tam aż 4 razy (a więc znacznie więcej niż w pozostałych miejscach) w tym raz u jakże gościnnych i znanych z tego na całym świecie Polaków, choć trzeba przyznać, że Albańczycy również byli niezwykle gościnni na swój szczególny, wręcz szokujący, dla bądź co bądź oszczędnych Polaków, sposób. Oczywiście nie mamy na myśli taksówkarzy, którzy widząc turystów z ponad 10kg plecakami na plecach, zacierali ręce i póki nie wsiedliśmy do pojazdu komunikacji publicznej nie przestawali wymieniać nazw najbliższych miejscowości - potencjalnych celów naszej dalszej drogi.

Po przybyciu na wybrzeże Morza Adriatyckiego, jeszcze w Czarnogórze, ucieszyła nas temperatura bliska 30 stopni w cieniu. Byliśmy niecałe 1000km od Polski a na kalendarzu widniała data: 1 października! Zaraz po wschodzie słońca, gdy złocista kula wyłoniła się zza wzgórz, wskoczyłem do morza i co że była 8 rano, skoro woda okazała się tak ciepła, jak na naszych mazurskich jeziorach w najcieplejsze dni lata?

Pewnie nie wszystkim podoba się taki sposób podróżowania, gdy mamy jeszcze sporo kilometrów przed sobą i nigdy nie wiemy gdzie nas zastanie następna noc. Jednak poza wymiarem utylitarnym (dużo zwiedzamy tanim kosztem), wielką jego zaletą jest bliski kontakt z mieszkańcami danych krajów, fauną i florą, wśród których przychodzi nam nieraz spać, czego oczywiście nie doświadczymy na zorganizowanych wycieczkach z biura podróży. Mimo to, najważniejsi są oczywiście ludzie: ich sposoby funkcjonowania w świecie, moda, kreatywność i wszystko dobre, co dzięki niesamowitym spotkaniom zostaje w nas, staje się wartością, którą niesiemy w sobie, do Polski, do naszych domów, co zmienia nas i nasze otoczenie. Wychodząc ze swojego bezpiecznego środkowoeuropejskiego świata, poznając nowe kultury, w rzeczywistości poznajemy siebie i uczymy się jak poprawić swoje życie, co zacząć doceniać, a co zganić jako niepraktyczne lub krzywdzące. To właśnie takie spotkania najchętniej się wspomina, nawet jeżeli czasem są trudne i ciężko nam zaakceptować tak odmienny od naszego system wartości, zawsze stanowią bogactwo tego, kto podróżuje.

Spotkaliśmy się tym razem z dwoma rodzinami: jedną tradycyjną rodziną albańską i drugą, malutką rodziną zakonną Salwatorianów. Ale zanim do tego doszło, gdy tylko słońce południa osuszyło nas z morskiej wody, spakowaliśmy wszystko i udaliśmy się w stronę Albanii. Do granicy mieliśmy 27km drogą , której można mieć wiele do zarzucenia, ale był to dopiero przedsmak tego, co czekało nas w kraju czarnego orła o dwóch głowach. Na granicy odprawa przebiegła bez problemu. Obywateli Unii Europejskiej przyjmuje się tu jak w Polsce Unijne dotacje dla rolników.

Mimo że Albania była nam całkowicie nieznana, dzięki zgromadzeniu Salwatorianów udało nam się znaleźć bezpieczną ostoje w miejscu, gdzie szmugluje się narkotyki z południa na północ Bałkanów. Miasteczko Koplik jest położone pomiędzy Podgoricą w Czarnogórze a Szkodrem w Albanii nad Jeziorem Szkoderskim. Mieszka tam dwóch misjonarzy: ojciec Artan z Albanii i ojciec Andrzej z Polski. Oboje mówili płynnie po polsku, gdyż o. Artan przybył do naszego kraju aby nauczać albańskiego w seminarium i w ostateczności sam został zakonnikiem. Do pracy na misjach w Albanii potrzebne są nie tylko niezłomna wiara i zapał, ale także dobry samochód! Cóż... chyba nie tylko nasz kraj słynie z przekrętów w administracji państwowej. Ksiądz Artan opowiadał, że 34 kilometrowy odcinek drogi jest robiony drugi rok, a kierowcy już oswoili się z tym, że co kilkaset metrów muszą zwolnić by przejechać szutrowy odcinek, choć co odważniejsi mkną swoimi mercedesami jak na niemieckiej autostradzie. Społeczność katolicka w Albanii jest dziś mniejszością, a w każdej, nawet najmniejszej miejscowości zbudowany jest bądź buduje się meczet ze smukła wieża minaretu. Po wojnie na Bałkanach wciąż przybywa nowych świątyń muzułmańskich, czego doświadczyliśmy w Czarnogórze, Macedonii i Serbii, ale ludzie mimo różnic wyznaniowych żyją w przyjaźni do siebie, a nienawiść, która spowodowała wybuch konfliktu na Bałkanach, jest dużo mniejsza niż wrogość występująca w Ziemi Świętej.

Kościół w Koplik jest skromy i prosty ale wystarczający aby sprostać potrzebom lokalnej społeczności. Zakonnicy są właśnie w trakcie zaadoptowania jednego z pomieszczeń mieszkalnych na małą kaplicę, w innych salach prowadzą katechezę. Znalazłoby się też miejsce na stół do ping ponga aby w deszczową zimę integrować się po katechezach prowadzonych co sobotę dla dzieci i młodzieży. Msza święta odprawiana jest tam zawsze w niedziele o 9 rano, następnie ojcowie ruszają modlić się z wiernymi w innych kościołach i tak spędzają całą niedzielę.

Przybyliśmy do domu salwatorianów w sobotę wieczorem, gdy słońce kryło się za rozpościerającymi się wokół złocisto szarymi górami. Ojcowie podlewali ogród (bez czego trawa byłaby zupełnie żółta) i wykonywali inne przydomowe obowiązki. My poszliśmy nad jezioro fotografować zachód słońca, a następnego dnia wzięliśmy udział we Mszy świętej w języku albańskim, gdzie niemal dosłownie czuliśmy się jak na tureckim kazaniu. Kolację spędziliśmy wraz z ojcami przy polskich gołąbkach wersji albańskiej i smacznym, domowej roboty jogurcie, który tam nazywa się „kos”. Ja, jako że jestem z wykształcenia kucharzem, pomogłem w przygotowaniu posiłku; ojciec Artan nawet chciał abym z tego względu został u nich na dłużej. Później opowiedział nam jak pewnego razu, gdy był w Polsce i został zaproszony do pewnej parafii aby opowiedzieć o misjach w Albanii, parafianie byli zaskoczeni tym, że misjonarz nie był czarny, bo sadzili, że Albania to już Afryka (pocieszające jest to, że miało to miejsce jeszcze w latach 90 ubiegłego wieku).

Zakonnicy zapraszają do siebie wszystkie osoby dobrej woli na wolontariat, aby pomóc w pracach misyjnych w Koplik. Polecamy odwiedzenie tego zgromadzenia, bo miejsce jest niesamowite a krajobraz przebogaty. My po krótkiej, ale wzbogacającej w wiedzę o różnicach kulturowych wizycie u ojców, udaliśmy się na południe Albanii.Z najdalszego miejsca w Albanii na wybrzeże nie ma więcej niż 150km, ale wspomniane drogi i ukształtowanie terenu powodują, że niestety to długa i niełatwa podróż. Duże miasta nie są obiektami naszego szczególnego zainteresowania, więc Tirana była tylko przystankiem przesiadkowym. Kierowaliśmy się do Sarandy, najniżej położonego kurortu Albanii u wybrzeży Morza Jońskiego, koło którego leży wyspa Korfu, gdzie co roku przylatują tłumy wakacyjnych turystów by spędzić wolny czas na leżaku. Na nasze szczęście Albania w październiku nie jest już tak popularna jak latem. Mimo to, można popływać w morzu i przywieźć do Polski październikową opaleniznę.

Po dwóch dniach spędzonych na południu przyszedł czas aby opuścić Albanię, więc ruszyliśmy naprzód ku Macedonii nieszczególnie godnym zaufania autobusem, ważne jednak, że jechał, nawet jeśli czasem zbyt brawurowo. Ponoć kolej w tym kraju nie należy do najszybszych i komfortowych środków lokomocji, zatem i tak nie mieliśmy wyboru. Z Sarandy udaliśmy się do Elbasa. Miasto, które w czasach komunizmu wzbogaciło się o kombinat metalurgiczny, dziś w swej scenerii pasowałoby do kręcenia filmu o obronie Stalingradu przez Armie Radziecką, Tradycyjnie na dworcu powitali nas kierowcy taksówek, ale my za wszelka cenę chcieliśmy jechać autobusem, który odjeżdżał z przystanku usytuowanego poza centrum miasta. Widok zza okna pojazdu był niesamowity, Wjechaliśmy w górydroga prowadziła doliną, gdzie nad nami poprowadzona była linia kolejowa, a pod nami biegła rzeka(Shkumbin) które co jakiś czas krzyżowały się. 60 km odcinek jaki mieliśmy do pokonania z Elbasa do Lin przejechaliśmy 3 busami i 1 wysłużonym autobusem. Gdy zajechaliśmy do Lin to ujrzeliśmy przepiękną dolinę rozpostartą wzdłuż wybrzeży jeziora Orhrid. Z autobusu do wioski doszliśmy ze starszym mężczyzną, który zainteresował się nami kiedy wyszliśmy z Busa.

Pytał dlaczego przyjechaliśmy tu i poinformawał nas, że w Lin jest Hotel, jakbyśmy chcieli zostać na noc. Ciężko nam jednak było w pełni się porozumieć, dlatego gdy mówił o spaniu zrozumieliśmy, że moglibyśmy u niego przenocować. Do dziś nie wiemy, czy on nam to zaproponował, czy też my wymyśliliśmy sobie tą możliwość, na co on się zgodził. Tak czy inaczej, poszliśmy do jego domu wzbudzając niemałe zainteresowanie miejscowych. W domu również byliśmy zaskoczeniem dla jego rodziny, na wstępie zostaliśmy poczęstowani czymś do picia i czekoladą. Jak później zauważyłem na opakowaniu, była to polska czekolada, eksportowana do Grecji, a dostępna także w Albanii.

Po krótkim odpoczynku zostaliśmy oprowadzeni po wiosce. Pomimo, ze leżała nad jeziorem, mieszkało w niej niewielu rybaków, bo większość wyjechała za chlebem na zachód, a co niektórzy dzięki zielonej karcie udali się od Stanów Zjednoczonych. Na koniec spaceru zostaliśmy zaproszeni do jednego z wielu lokali na herbatę (najpewniej dlatego, że w domu naszego gospodarza herbaty nie było, a my skromnie na propozycję wypicia kawy, odparliśmy, że wystarczy herbata, niewiedząc, że może to stanowić taki problem). Moja koleżanka była tam jedyną dziewczyną chyba od początku istnienia tego baru. Najśmieszniejsze było to, że w telewizji leciała Viva Polska, gdyż właściciel lokalu uczył się polskiego. Wieczorem przygotowano obiadokolację. Gdy zobaczyłem taką ilość jedzenia to natychmiast przyszła mi na myśl polska Wigilia, tym bardziej, ze głównym daniem była ryba. Z opowiadań ojca Andrzeja dowiedzieliśmy się, że Albańczycy zawsze częstują czym chata bogata, ale nigdy, pod żadnym warunkiem nie należy wszystkiego zjeść, gdyż zaraz na dokładkę otrzyma się drugie tyle. Podobnie jest z piciem alkoholu: toasty popija się zaledwie łyczkiem np. rakji; wypicie całego kieliszka (polskim sposobem) byłoby raczej niestosowne i z pewnością zakończyłoby się dolewką.

Następnego dnia gospodarz pokazał nam jeszcze odkrycia archeologiczne ruin w Lin, które są pozostałościami po starej świątyni bizantyjskiej górującej niegdyś nad jeziorem. Pan gospodarz odprowadził nas na przystanek, a gdy przyjechał bus, którym mieliśmy się udać do granicy albańsko-macedońskiej zapłacił za nas (mimo naszych protestów) i powiedział kierowcy gdzie się udajemy. Byliśmy niesamowicie zaskoczeni tym, jak można być gościnnym dla ludzi, których spotkało się kilka godzin wcześniej. Jednoczenie zrozumieliśmy, że muzułmanie, których niesłusznie się obawialiśmy (czego oczywistą przyczyną jest medialna nagonka na wyznawców Mahometa) mają równie gorące serca jak ich prawosławni i katoliccy sąsiedzi. Być może najbardziej uniwersalna zasada dotycząca ludzkiej gościnności to ta mówiąca, że ci co są bogaci, wciąż dbają o to by mieć jak najwięcej, a ci co mają bardzo niewiele z łatwością podzielą się z innymi wszystkim co posiadają. ,, Na wakacje póki tanio jechać do Albanii ''


Noclegi:

Transport:
Uważać na kierowców busów i taksówkarzy ale na ogół jest spoko. 


5 komentarzy:

  1. i tym sposobem ja chcę do Albani...

    OdpowiedzUsuń
  2. ciesze się, że Cię "namówiliśmy" my, jak będzie taka możliwość, też jeszcze pojechalibyśmy do Albanii. Żałujemy że nie mieliśmy okazji pochodzić po tamtejszych górach, ale brak szlaków i map na pewno tego nie ułatwiają...

    OdpowiedzUsuń
  3. Pozdrowienia od Księdza Andrzeja z Jubicy (Koplik - Albania). Bardzo dziękujemy za piękną reklamę naszego Zgromadzenia i naszego domu w Jubicy. Piękny opis Waszej podróży do Albanii i odwiedzenie naszego domu w Jubicy zainspirował wielu Polaków do odwiedzenia naszego domu. Ogromne zdziwienie i zaskoczenie widzieliśmy na twarzach Polaków, którzy spodziewali się Hotelu, a zastali skromną plebanię. Dlatego bardzo serdecznie zapraszamy na kawę, herbatę, wodę, a noclegów proszę szukać w pobliskich hotelach. Serdecznie pozdrawiam, padre Andrzej:)

    OdpowiedzUsuń
  4. byliśmy w Albanii 2 tygodnie znajdując na miejscu noclegi, wspaniały pobyt, wiele ciekawych miejsc, urocze miejsca do kąpieli poza miastami, można wypocząć bez tłoku

    OdpowiedzUsuń
  5. takie spontaniczne podróżowanie jest esencja kontaktów międzykulturowych, tych rzeczy rzadko dowiemy się jadąc na wycieczkę z biurem podróży.

    OdpowiedzUsuń