wtorek, 29 stycznia 2013

ciepło i wesoło



od zawsze lubiłem czytać,
w ten sposób jeszcze tego nie robiłem   

może Halloween ??

Asia zakłada rajstopy, na plaży !?

to co Asia uwielbia najbardziej,
błogie lenistwo 

Morze Martwe arab. Al-Bahr al Mayyit, hebr. Yam ha-Malach. bezodpływowe jez. w pd.-zach. Azji w Izraelu i Jordanii. W tektonicznym Rowie Jordanu, dł. 76 km, szer. do 16 km pow. ok. 1000km2, powierzchnia wody 405m p.p.m. najgłębsza depresja na Ziemi. głęb. 399m (ok. 800m poniżej poziomu Morza Śródziemnego ) brzegi górzyste i pustynne,  bardzo duże zasolenie ok-26% (gł. chlorki magnezu i sodu ) Do Morza Martwego uchodzi rzeka Jordan, wydobycie soli gł. kamiennej i potasowej. Na zachodzie wybrzeża M.M. liczne uzdrowiska.
tekst. Nowa Encyklopedia PWN Warszawa 1996 r

sobota, 26 stycznia 2013

spotkani w drodze-Jurij


















 To był nasz początek z Ukrainą, aby stał się faktem wystarczyło przekroczyć granicę w Hrebennem. Z Tomaszowa Lubelskiego chcieliśmy dojechać stopem do Lwowa, a przejście z Ukrainą było niedostępne dla pieszych, wiec na krajowej 17 w stronę granicy próbowaliśmy złapać jakieś auto. Po ponad półgodzinie prób zatrzymał się Jurij swoim zestarzałym fordem transitem. Ucieszyliśmy się, że zabierze naszą 4. Zanim dojechaliśmy na przejście graniczne,  podjechaliśmy jeszcze na rynek w Hrebenne, który zdominowany jest przez ukraińskich handlarzy. Jako że Jurij zabrał nas ze sobą do samochodu, zwiększyła się liczba podróżujących, dzięki temu mógł przewieźć więcej towaru przez granicę, miał już w bagażniku okna, a z ryneczku zabrał opony. Rynek działa na takiej zasadzie, że nie sprzedaje się na nim, tylko zabiera i przewozi towar na Ukrainę, gdzię jest już umówiony odbiorca. Na przykład do naszego samochodu zabraliśmy opony i w Rawie Ruskiej zawieźliśmy je do wulkanizatora. Jurij dostał pieniądze za transport. Na samej odprawie nie obyło się bez łapówki, oczywiście po stronie ukraińskiej. Służby graniczne wiedzą czym tacy ludzie jak Jurij się trudnią, więc przepuszczają ich szybciej, ale każda przysługa kosztuję. Jurij mówił też, że pogranicznicy i służba celna to bogaci ludzie, choć kokosów nie zarabiają, to z łapówek da się żyć po pańsku. Stać ich na wysłanie dzieci do dobrej szkoły, kupno domu czy samochodu. Z samej pensji by nie starczyło, ale oni nie narzekają. Jurij był tak szczęśliwy, że mu pomogliśmy (teoretycznie siedzieliśmy tylko w samochodzie), że obwiózł nas po okolicy. Po drugiej stronie Bugu jest tak, jakby naprawdę cofnąć się o kilkadziesiąt lat: domy drewniane, krowy idące drogą, siano na wozie ciągniętym przez konia, swojskie klimaty. Pojechaliśmy z nim do Bełz, gdzie pokazał nam ratusz miejski, kaplicę św. Walentego. Na budynkach było widać polskie napisy, pozostałość po minionych latach istnienia na tych ziemiach państwa polskiego. Kiedy wydawało nam się, że kończymy już wycieczkę, Jurij zabrał nas do restauracji, do której nie prowadził żaden znak. Wiedzieli o niej chyba tylko miejscowi, albo była tak znana, że kto chciał, to wiedział, gdzie trzeba iść aby zjeść rybę.  Tak, tak rybę, bo restauracja znajdowała się przy stawach hodowlanych. Rybak przynosił  świeże ryby do kuchni  i każdy miał pewność, że nie są mrożone. Oczywiście nic nie zapłaciliśmy, Jurij nawet sobie tego nie wyobrażał, że moglibyśmy za siebie płacić. Najedzeni i pełni wrażeń z pierwszego dnia na naszym "Bliskim Wschodzie", udaliśmy się do Lwowa, gdzie mieliśmy nocować u Ukraińców polskiego pochodzenia.

czwartek, 17 stycznia 2013

spotkani w drodze-Aleksiej

wykładowca fizyki, a do Polski jeździł
pracować na budowie
Po przeczytaniu kilku książek znanego dziennikarza Jacka-Hugo Badera, w których autor opisywał swoje relacje z napotkanymi w czasie podróży osobami,  spróbuje stworzyć namiastkę cyklu felietonów "spotkani w drodze".

Aleksiej usłyszawszy polską mowę w pociągu zapytał, czy może się do nas  dosiąść. Jechaliśmy z Drohobycza do Stryja podmiejskim pociągiem. On jechał z Lwowa i też tak jak my w Stryjach będzie się przesiadał. Zaczął opowiadać jak kilka lat temu jeździł do Polski pracować. Budował w Wielkopolsce domki letniskowe, w których to jednocześnie mieszkał, aby móc dzięki temu przywieść więcej pieniędzy do domu. Miał pretensje do Polaków, że nie szanują ludzi. Za czasów ZSRR pracował w Państwowym Instytucie  Pedagogicznym w Drohobyczu na wydziale Fizyki. Tylko dlatego, że na uczelni mało zarabiał zaczął jeździć do pracy na zachód. Polacy wykorzystują ludzi ze wschodu, więc musiał znosić niegodne traktowanie przez pracodawcę. Z nostalgią pokazywał  za oknem pozostałości po zakładach przemysłowych, z których po upadku komunizmu zostały praktycznie same ruiny wielkich hal. Podobnie jak innym spotkanym na Ukrainie ludziom w podobnym wieku, jemu także szkoda minionej epoki: wtedy była praca i każdy miał za co żyć. Po dojechaniu do Stryja wsiedliśmy do autokaru, którym  jechaliśmy dalej do Iwano-Frankiwska. Aleksiej również jechał z nami. Chciał nawet abyśmy pojechali do niego i zatrzymali się na noc. Wtedy jeszcze tego nie rozumieliśmy, że takim właśnie spontanicznym zaproszeniom się nie odmawia. Jeszcze w drzwiach kiedy wychodził z autobusu, pytał się, czy nie pójdziemy z nim. Nas była czwórka a on sam z żoną. Różnych ludzi spotykaliśmy na naszej drodze, ale Aleksiej był pierwszym, który chciał nas do siebie zaprosić. Może na Ukrainie też jest takie przysłowie "Gość w dom, Bóg w dom", w sumie zachodnia część tego kraju  była kiedyś Polską.  

wtorek, 15 stycznia 2013

downtown Amman

W Izraelu zwiedzaliśmy Carmel Market, który polecaliśmy już na naszym blogu, jako miejsce dobre aby tam zaopatrzyć się w ciekawe pamiątki (szczególnie te smaczne). Amman ma swoje downtown  tuż obok rzymskiego amfiteatru znajdującego się w ścisłym centrum miasta( ulica King Talal). Występuje tam znaczna różnorodność produktów na sprzedaż, począwszy od jedzenia, poprzez odzież, skończywszy na tradycyjnych pamiątkach. Jest to też świetne miejsce aby sprawdzić swoje kompetencje w targowaniu się. Jeśli nie znamy dobrze miasta, wystarczy powiedzieć taksówkarzowi "downtown" i zawiezie nas za nie wygórowaną cenę do celu. Taksówki w Ammanie są stosunkowo tanie, korzystaliśmy z nich będąc trzy dni w stolicy bo komunikacja publiczna jest trudna do zrozumienia gdy nie zna się arabskiego. 

















piątek, 11 stycznia 2013

Niebo nad Berlinem. Niebo nad Poznaniem


Kto w niebo pluje, na głowę mu spada.

przysłowie polskie



Jako osoba przesądna, respektująca mądrość ludu i starszych, zważywszy na powyżej przedstawione przysłowie, innego wyboru tematu dokonać nie mogłam. Głęboko wierzę, że wszelka ignorancja wobec tematów niebieskich bądź niebiańskich, traktowana tutaj jako synonim przysłowiowego plucia, może sprowadzić na mą głowę COŚ. Jako, że przysłowie nie wyjaśnia, co spada na głowę plującemu, moje obawy wzrastają wraz z czujnością, tym bardziej, że o ile w sensie fizycznym spaść może coś wyłącznie z góry na miejsce (tu patrz: moją głowę) położone niżej, o tyle metaforycznie niebezpieczeństwo czai się z każdej strony (obelgi, szykany, problemy, pomówienia, ale już nie tarapaty, czy niechciane ciąże, w które się wpada). Tak więc, chcąc uniknąć zagrażających mi bezpieczeństw o trudnych do przewidzenia skutkach, niniejszy tekst będzie w dużej mierze traktował o niebie, a w znacznie mniejszym stopniu o Poznaniu czy Berlinie.
            Przez tysiące lat ludzie wierzyli, że po sklepieniu, najczęściej niebieskim, białym lub granatowym (nocą), poruszają się słońce, księżyc, gwiazdy i planety. Obecnie takie ujęcie tematu nazywane jest pojęciem astronomicznym. Jak się później okazało, jedynym, co porusza się w ramach obszaru nazywanego potocznie niebem są chmury, samoloty, ptaki, czasem, ale to bardzo rzadko i na krótko również ludzie. Na poznańskim niebie miałam przyjemność widzieć wszystkie z powyżej wymienionych obiektów w różnych konstelacjach i formach. Niestety nie mogę tego samego powiedzieć o niebie w Berlinie: ptaków nie pamiętam (nie zwracałam na nie uwagi), samolotów, choć słyszałam, nie mogłam dostrzec zza gęstych chmur zawieszonych bardzo nisko nad ziemią, nie mówiąc o spadających z nieba ludziach (listopad to chyba nie sezon dla spadochroniarzy, ale głowy nie dam), a samobójców wyskakujących z okien wieżowców nie widziałam ani w Poznaniu ani w Berlinie.
            Jeżeli chodzi o kolory nieba, zależą one od rozpraszania światła słonecznego przez molekuły powietrza, znajdujące się w powietrzu kropelki wody, kryształki lodu oraz pyły. Jak tłumaczy powszechne źródło wiedzy o wszystkim, o czym tylko wiedzieć coś można, zwane wikipedią, niebo ma kolor niebieski, ponieważ:
Cząsteczki gazów wchodzących w skład powietrza są znacznie mniejsze od długości fali światła słonecznego. Światło oddziałujące z małymi cząsteczkami powietrza ulega rozproszeniu (rozpraszanie Rayleigha) we wszystkich kierunkach. W takim przypadku wielkość rozproszenia jest odwrotnie proporcjonalna do 4 potęgi długości fali. Oznacza to, że np. dla dwukrotnie mniejszej długości fali, rozpraszanie jest 16-krotnie większe. Dlatego też rozpraszanie jest największe dla fioletu, a najmniejsze dla czerwieni (które dzieli około dwukrotna długość fali). Mimo to kolor nieba nie jest fioletowy – wynika to z małej intensywności fioletu w widmie słonecznym oraz z charakterystyki czułości oka ludzkiego, stąd wypadkowa światła rozproszonego w całym widmie widzialnym daje wrażenie koloru niebieskiego.
Natomiast, gdyby nie zachodził powyżej opisany proces  niebo byłoby czarne i w dzień widoczne byłyby gwiazdy. W Poznaniu jak do tej pory zawsze z powodzeniem  proces ten miał miejsce i niezawodnie w dzień niebo było niebieskie ze słońcem lub zachmurzone bez słońca lub mix tych dwóch opcji, a w nocy czarne, granatowe lub pochodne tych kolorów z gwiazdami i księżycem lub zachmurzone bez księżyca i gwiazd, lub mix tych opcji. W Berlinie widziałam niebo w następujących kolorach: szaroniebieskim (rano), bałoszarym (popołudniu), szaroszarszym (o zmierzchu) i czarnym (nocą). Czy i tu bezbłędnie odbywał się proces rozpraszania się światła słonecznego? Tego wiedzieć nie sposób. Założywszy nawet, że skoro przez znaczną część dnia było dostatecznie jasno by podziwiać bez latarki niewiele różniącą się od poznańskiej architekturę Berlina, nie można być pewnym źródła owej jasności, co w przypadku wielkich metropolii jest już regułą. Zakładam zatem, że obserwowałam miasto w świetle niewiadomego pochodzenia, natomiast gdy zgasło (o podobnej godzinie, jak dzieje się to o tej porze roku w Poznaniu) resztę budynków widziałam w świetle latarni ulicznych, czego jestem pewna. Kwestię pyłów, kryształków lodu i kropelek wody w berlińskim powietrzu pozostawiam otwartą przez brak odpowiednich narzędzi pomiarowych, o których niedostarczenie obwiniam uczelnię macierzystą UAM z siedzibą w Poznaniu.
            Z uwagi na powyżej przedstawione bariery badawcze, skupię się teraz na zupełnie innej perspektywie nieba. W słowniku etymologicznym można dowiedzieć się, że niebo jest słowem mającym zaskakująco długą historię sięgającą aż do czasów praindoeuropejskich, kiedy to oznaczało parę, opary, mgłę, chmurę. Pewnie był to ostatni moment kiedy przodkowie poznaniaków i berlińczyków używali nebhos w tym samym znaczeniu, bowiem już w czasach prasłowiańskich nebo, nebese oznaczało firmament, niebo, a niemieckie Nebel nadal odnosi się do mgły. Oczywiście zastanawiające jest, dlaczego Prasłowianie uznali mgły i chmury za sklepienie nad ich głowami, czego nie uczynili przodkowie współczesnych Niemców, a także Greków (grec. nefos - chmura) i Włochów ( łac. nubes i nebula - mgła, mgławice). Zważywszy na okoliczności atmosferyczne w jakich mój pobyt w Berlinie miał miejsce, uważam za szczególnie uzasadnione używanie określenia niebo, niem. Nebel, dla nazwania firmamentu rozciągającego się nad miastem.
            Trzeba jednak przyznać, że również współczesne niemieckie słowo: Himmel tłumaczone po polsku jako niebo, pasuje pod pewnymi względami do nieba jakie widziałam podczas wycieczki do Berlina. W języku staroniemieckim Himmel oznaczało sufit, a przez znaczną część pobytu w stolicy Niemiec przebywałam w miejscach tak zwanych zadaszonych: autobus, muzeum etnograficzne, metro, meczet, dworce. Niektóre z sufitów zachwycały kunsztem wykonania (nieznaczna część dworców, meczet), niektóre nie robiły na mnie żadnego wrażenia (autobus, muzeum etnograficzne, znaczna część dworców) a inne wręcz obrzydzały (w dużej mierze tunele metra). Przekonana jestem, że więcej czasu poświęciłam obserwując sufity, niż niebo w jego polskim znaczeniu. Nie ma jednak w tym nic dziwnego, gdyż wielość i rozmaitość sufitów nad mą głową przykuwała uwagę także innych uczestników wycieczki, a monotonia i jednostajność zachmurzonego nieba budziła zainteresowanie wyłącznie pesymistów prognozujących deszcz, bądź śnieg z deszczem.
            Traktując temat dość przewrotnie można posłużyć się wieloznacznością słowa niebo. Jest ono bowiem wyobrażoną siedzibą Boga, antonimem piekła - siedziby szatana, miejscem gdzie przebywają dusze zbawionych. W obrazach, rzeźbach i architekturze znajduje się ono dokładnie tam, gdzie niebo we wcześniej omówionym znaczeniu, czyli wysoko nad głowami ludzi i koronami drzew. Współcześni teolodzy skłaniają się natomiast coraz częściej ku teorii, która głosi, że niebo jest wszędzie, także na ziemi, w ludziach, podobnie jak piekło. W dodatku nie jest żadnym konkretnym miejscem, a stanem szczęśliwości duszy spowodowanym wiecznym przebywaniem z Bogiem. Przy takim ujęciu problemu konieczne jest przeformułowanie tematu na nowy: Niebo w Berlinie. Niebo w Poznaniu. Z powodu niedostatecznych danych empirycznych, braku naukowych dowodów, nadmiaru wiedzy o charakterze spekulatywnym lub potocznym, temat ten pozostawiam otwarty, nie chcę bowiem splamić dobrego imienia uczelni macierzystej UAM z siedzibą w Poznaniu narażając ją na oskarżenia o nienaukowy charakter studenckich wywodów powstałych w ramach zajęć obowiązkowych w tejże instytucji.
Powyższy tekst jest odpowiedzią na oczekiwania mojej uczelni wobec studentów po odbyciu obowiązkowej wycieczki do Berlina. Cel pisania owej pracy jest mi wciąż nie znany. Nie mniej jednak z dużą pasją tworzyłam ów sarkastyczny tekst na bezsensowny temat. Być może komuś moje reminiscencje niebiańskie przypomną chłodne berlińskie dni.

niedziela, 6 stycznia 2013

Kalejdoskop c.d.

Na okres letni zawitaliśmy w Paryżu. Byliśmy tam nie pierwszy raz więc powtarzające się motywy Luwru czy wieży Eiffla na zdjęciach w gazetach i przewodnikach, ustępują powoli miejsca podczas naszego zwiedzania urokliwym drobiazgom, pięknej codzienności miasta.
   

stacja metra Cite

w okolicach Sacré-Cœur


Z Paryża  wybraliśmy się do Londynu na jeden dzień. Trudno cokolwiek powiedzieć o mieście, które widziało się zaledwie 24 h. Pojechaliśmy tam autobusem (sieci  megabus ) ponieważ  bilet dla 2 os. w obie strony kosztował około 50zł i był na tyle kuszący, że grzechem byłoby nie skorzystać. Jeśli chodzi o stolice GB to jest po prostu molochem, który można zobaczyć ale zachwytu nie ma. 
Pasaż handlowy

Piccadilly Circus
We wrześniu wyjazd do Ziemi Świętej. Rejon przebogaty kulturowo.W atmosferze wiszącego nad naszymi głowami konfliktu, turyści i żołnierze mieszali się tworząc, jak się zdaje, naturalny dla tego obszaru obraz społeczeństwa.

Żołnierze izraelscy pod ścianą płaczu

Widok na stare miasto Jerozolimy z góry Oliwnej

Jordania obecnie jest jedynym krajem sąsiadującym z Izraelem, do którego można bez większych problemów stamtąd dojechać. Tym, którzy się tam wybierają, radzę nie przekraczać przejścia granicznego na moście króla Husajna, a szczególnie w celu wjechania do Izraela.       

ciekawe czy Maryja tak chodziła ubrana

a tak ubierają się młode Jordanki

Grecja była ostatnim wypadem backpackingowym w 2012 roku. Przed wyjazdem codziennie sprawdzałem pogodę na półwyspie Mani, gdzie zamierzaliśmy się udać. Pech tak chciał, że dzień kiedy zawitaliśmy na Peloponezie, był pierwszym dniem kiedy spadł deszcz, od ponad pół roku (tak nam powiedział kierowca, z którym podjechaliśmy 20km stopem). Czasem wśród burzowych chmur wyjrzało słońce, a my mogliśmy zdjąć kurtki i nagrzać ciała ciepłym, choć listopadowym słońcem.

ΠΑΛΑΙΟΠΑΝΑΓΙΑ ΤΗΣ ΕΠΙΣΚΟΠΗΣ ΣΤΑΥΡΙ ΜΑΝΗΣ
Nadmorska wieś Mezapos na półwyspie Mani

czwartek, 3 stycznia 2013

Foto kalejdoskop 2012 Styczeń

W styczniu ubiegłego roku odwiedziliśmy wieczne miasto. Jak na tę porę roku Rzym ugościł nas wiosenną temperaturą około 15-17 stopni, co było miłą odmianą wobec naszej zimy. Spacery po przebogatym w antyczne monumenty mieście były prawdziwą historyczną gratką. To co ogląda się w TV można zobaczyć na żywo. Małe rozczarowanie sprawił mi widok koloseum( w rzeczywistości było o wiele mniejsze niż na filmach),  za to zadziwił mnie poziom obecnego miasta. W porównaniu do tego, które istniało 2000 lat temu, obecny Rzym znajduje się o wiele wyżej. A można to zobaczyć  na przykładzie Panteonu, do którego obecnie trzeba schodzić, a kiedyś prowadziły tam schody.   c.d. 
Watykan widzainy z mostu Umberto I nad Tybrem 
Sufit w muzeach watykańskich


na rzymskich ulicach 
Pozostałości po antycznym Rzymie,
ruiny względem obecnych ulic są obniżone o klika metrów.  
Rzymskie koloseum