piątek, 27 kwietnia 2012

Metry metry c.d.

środa, 25 kwietnia 2012

W jaki sposób zdarzało nam się podróżować...

Kiedyś zdarzyła nam się poranna podróż z Knyazhpol do Kamieńca Podolskiego. Był to krótki przejazd marszrutką, pierwszą jaka tego dnia jechała do Kamieńca, w związku z tym był to dość towarzyski kurs. Mnóstwo ludzi jadących do pracy a my ze swoimi plecakami burzyliśmy codzienną harmonie swoją obecnością. Dodatkowo bus był jedynym tanim środkiem transportu z prowincji do dużego miasta, dlatego babunie, które wiozły w tzw ruskich torbach bazarowych plony ze swoich pól czy świeże mleko i jaja a czasem i żywy drób, mogły w tani i szybki sposób dostać się na miejski bazar.

Ile to razy widywało się na polskich drogach w latach 90 czerwone autobusy na rosyjskich numerach, zazwyczaj zasłonięte zasłony a z rury wydechowej smrodził czarny dym... Doświadczyliśmy tego samego, gdy ze Stryja w zachodniej Ukrainie pojechaliśmy do Ivano-Frankivska. Odcinek nie taki długi, ale 90 km na tamtejszych drogach to delikatnie rzecz ujmując dystans dość specyficzny. Po drodze mijaliśmy zniszczone i zdewastowane mosty kolejowe i drogowe niczym krajobraz po bitwie, ale trzeba sie przyzwyczaić do takich widoków za oknem podczas podróżowania po Ukrainie...
Chyba najmilsza chwilą w czasie naszych voyagy była jazda stopem z polskim kierowcą na Węgrzech. Samo zatrzymanie kilkutonowego tira na drodze w kierunku Nyíregyháza na Węgrzech było śmieszne. Pobocza brak dla takiego olbrzyma,  wiec stanął na drodze i zablokował cały pas jezdni...weszliśmy szybko i jazda przed siebie. Wtedy dowiedzieliśmy się, że mimo iż w kabinie tira jest mnóstwo miejsca to  mogą tam jeździć jedynie dwie osoby. Ja siedziałem koło kierowcy a Asia mogła rozłożyć się wygodnie na leżance z tyłu w kabinie. Cały odcinek około 100km przejechaliśmy w miłej atmosferze. My opowiadaliśmy o naszej już dobiegającej końca wyprawie, za to kierowca dzielił się z nami historiami o tym, jak trudno dogadać się z Węgrami mimo, że zna się angielski...Po drodze kupiliśmy jeszcze smacznego arbuza i rozstaliśmy się w Tokaju, gdzie zostaliśmy na noc a polski kierowca udał się do kraju zaopatrzony w 5L baniak białego tokaju...

Zgodzicie się, że na nieutwardzone Ukraińskie drogi i na niektóre utwardzone taki UAZ jest the best... Może wygód nie ma, ale kto ich szuka w samochodzie, który naprawia się przy pomocy "młotka" Ach pojechało by się takim samochodem jak Jacek Hugo-Bader w Białej Gorące z Moskwy do Władywostoku...Nasza pierwsza przejażdżka była zaledwie kilku kilometrowa- na drodze dojazdowej do Karpackiego Parku Narodowego, ale właśnie łazik był idealny na tę drogę, nie do zrycia...

Rumuńska kolej może nie należy do tych z wyższej półki, ale za tę cenę nie ma co wybrzydzać;  inaczej jest w Polsce: cena wysoka a standard niski, wręcz opłakany. Nasza przygoda z rumuńskimi kolejami do długich nie należała, przejechaliśmy zaledwie pewien odcinek przez Karpaty Wschodnie, ale byłą to podróż siedząca, wygodna z dostateczną ilością tlenu do oddychania ;)

sobota, 21 kwietnia 2012

Metry metry coraz bliżej...

Zbliża sie wielkimi krokami nasz przemarsz polskim wybrzeżem. Wraz z Marcinem Markaniczem podejmujemy się wyczynu przejścia w ciągu 6 dni trasy Świnoujście-Piaski na mierzei wiślanej plażą. Trasa mierzy około 500 km i jeśli uda nam się zrealizować zamierzony cel będzie to nieoficjalny rekord Polski na tej trasie. Wszystko zaczęło się od tego, że zapragnąłem wybrać się pieszo po plaży i szukałem w necie trochę informacji na ten temat. Jakimś przypadkiem trafiłem na strone Marcina http://metrpopiaskuza.blogspot.com/ i przeczytałem, że w tym samym czasie i identyczną trasę chce przejść ktoś jeszcze. Nawiązałem kontakt mailowy i okazało sie że nie ma większych problemów aby wspólnie przejść wybrzeże. Cała nasza wyprawa wpisała się w szczytny cel zbierania pieniędzy dla Ośrodka Adopcyjnego SRK w Szczecinie Jak na razie moje doświadczenie w pokonywaniu pieszo takich dystansów nie jest za duże w przeciwieństwie do Marcina, który już od 2004 roku, z większą bądź mniejszą regularnością powiększał dystanse jakie robił na naszym wybrzeżu, aż w 2011 roku podjął niestety nieudaną próbę przejścia ze Świnoujścia na Hel w 96godzin. Może we dwóch w tym roku się powiedzie a żądza przygód i szczytny cel, który nam przyświeca, da szansę ukończenia wyprawy w zamierzonym czasie.

wtorek, 17 kwietnia 2012

Z pamiętnika podróżnika

19 lipca 2010. Nasz kilkudniowy pobyt w Drohobyczu zakończyliśmy przepysznym obiadem z gospodarzami. Następnie zostaliśmy odprowadzeni na dworzec kolejowy i RUSZYLIŚMY! W pociągu spotkaliśmy dziadka, który usłyszawszy polską mowę koniecznie chciał nas poznać, jak się okazało sam kiedyś pracował w Polsce, oczywiście koniecznie chciał nas zaprosić do siebie, ale my mieliśmy inny cel: WOROCHTA. Przesiedliśmy się w Stryju na autobus, którym to dojechaliśmy do Iwano Frankiwska i tu kolejna przesiadka, tym razem na busa do Worochty. Zajechaliśmy późnym wieczorem. Na dworcu czekała na nas gospodyni, u której mieliśmy spać. Nic dziwnego, że po nas wyszła, droga, którą nas poprowadziła była bardzo złożona: szliśmy przez ok. 20 min. przez polne ścieżki, tory kolejowe, kładki nad potokami i na przełaj przez łąki. A jednak, to chyba najpiękniejsza droga jaką widziałam. Nasz domek jest bardziej wiejski niż górski (nie przypomina raczej zakopiańskiego stylu i domków z bali) choć cały z drewna. Magiczne miejsce.
20 lipca 2010. Według planu: wczesna pobudka i Howerla- najwyższy szczyt Ukrainy. Chłopacy od rana próbowali nas budzić (oni zawsze wstają tak wcześnie). W końcu się udało. Ruszamy na szlak. Dojazd do podnóża góry był dość trudny (od razu wykluczyliśmy jazdę taksówką), więc najpierw busem, a później dwa razy złapaliśmy stopa i tak wjechaliśmy do Parku Narodowego. Szlak nie był szczególnie męczący, jak na dwutysięcznik wchodziło się nam wybitnie łatwo. Chwilę przez las, potem długo w kosodrzewinach i jeszcze dłużej na turniach, gdzie zanurzyliśmy się dosłownie w morzu mgły tak gęstej, że nie mogliśmy dojrzeć nic dalej niż 5 metrów, a nawet gdy staliśmy obok siebie przepływały między nami jasne obłoczki. Szczyt oczywiście cały we mgle. Niektórzy narzekaliby na brak widoków, ale my cieszyliśmy się silnym wiatrem i kosmiczną pustką. Niestety mgła kiedyś musi opaść, tak więc całe nasze zejście było skrajnie mokre i śliskie, dopiero w lesie mogliśmy trochę przeschnąć, na szczęście w domu czekało na nas pyszne, ciepłe mleko i gorący prysznic.
20 lipca 2010. Według planu: wczesna pobudka i Howerla- najwyższy szczyt Ukrainy. Chłopacy od rana próbowali nas budzić (oni zawsze wstają tak wcześnie). W końcu się udało. Ruszamy na szlak. Dojazd do podnóża góry był dość trudny (od razu wykluczyliśmy jazdę taksówką), więc najpierw busem, a później dwa razy złapaliśmy stopa i tak wjechaliśmy do Parku Narodowego. Szlak nie był szczególnie męczący, jak na dwutysięcznik wchodziło się nam wybitnie łatwo. Chwilę przez las, potem długo w kosodrzewinach i jeszcze dłużej na turniach, gdzie zanurzyliśmy się dosłownie w morzu mgły tak gęstej, że nie mogliśmy dojrzeć nic dalej niż 5 metrów, a nawet gdy staliśmy obok siebie przepływały między nami jasne obłoczki. Szczyt oczywiście cały we mgle. Niektórzy narzekaliby na brak widoków, ale my cieszyliśmy się silnym wiatrem i kosmiczną pustką. Niestety mgła kiedyś musi opaść, tak więc całe nasze zejście było skrajnie mokre i śliskie, dopiero w lesie mogliśmy trochę przeschnąć, na szczęście w domu czekało na nas pyszne, ciepłe mleko i gorący prysznic.

piątek, 13 kwietnia 2012

Włoska sztuka kulinarna

Dla wielu osób wieczne miasto kojarzy się z bogatą historią starożytną i wzniosłymi budynkami, które przypominają, że kiedyś Cesarstwo Rzymskie panowało nad ziemiami basenu Morza Śródziemnego. Takimi opowieściami poczęstują Was przewodnicy, którzy tłumnie podróżują tam wraz z licznymi wycieczkami. Ja chciałem odwiedzić Rzym z wielu powodów, a jednym z nich była chęć poznania nowych smaków. Włosi posiadają ponad 220 produktów rolnych chronionych dzięki swemu pochodzeniu geograficznemu, nazwie i tradycji (D.O.P., P.G.I., T.S.G.) My w Polsce mamy ponad 30, od góralskiego oscypka, kiełbasy Lisieckiej po miody pitne. A Włosi: różnego rodzaju oleje roślinne (Monte Etna, Taleggio), sery (Murazzano, Montasio) , chleby (Pane di Altamura, Pane di Matera) warzywa ( Asparago verde di Altedo, La Bella della Daunia, Nocellara del Belice) itp.
Niestety Włochy to nie tylko Rzym i będąc w mieście Romulusa i Remusa możemy doświadczyć zaledwie namiastki tego, co oferują włoskie regiony od Lombardi po Calambrie, nie zapominając o dwóch włoskich wyspach Sardynii i Sycylii. Z drugiej strony do Rzymu ciągną wszyscy, którzy mają coś wyjątkowego do zaoferowania. Na co tygodniowym pchlim targu na Porta Portese można kupić różne rzeczy zarówno stare obrazy jak i chińskie tekstylia; zdarzają się też perełki dla podniebienia: włoskie Oliwki Gigante z Sycylii, których nie omieszkałem zakupić, bo jeszcze nigdy takich oliwek nie widziałem i nie jadłem.
Spacerując w okolicy Hiszpańskich Schodów możemy napotkać małe, rodzinne zakłady produkujące makarony (Garganelli, Cavatelli, Tagliatelle, Fettuccine i wiele, wiele innych) robione w tak prosty sposób, jak prosta była idea Pizzy. Włosi uwielbiają jeść swoje makarony i aby urozmaicić asortyment każdy rodzaj makaronu wystarczyło zabarwic szpinakiem, pomidorami czy chili, dzięki czemu nawet takie proste danie jak Spaghetti może wywołać miłe zaskoczenie i być ucztą nie tylko dla podniebienia, ale i dla oczu.
Plusem takich zakładów jest ich lokalizacja. Po sąsiedzku mieszkańcy Włoch szybko mogą nabyć produkt świeży i wysokiej jakości.
Kontynuując poznawanie sztuki kulinarnej na ulicach Rzymu można poczuć się jak w muzeum. Witryny sklepowe złudnie przypominają zamknięte gabloty, ale wystarczy tylko wejść do takiego sklepu by nabyć "dzieło sztuki", które nas zainteresowało. Spójrzmy na Dolci italiani we włoskich cukierniach; szybko poczuje się zapach, którego nie sposób zamknąć za szybą, a przechodząc przy takiej cukierni grzechem jest nie wejść do środka by poczuć się jak ktoś, kto nabył coś wyjątkowego, by poznać nowe smaki niespotykane w Polsce.
Jak wiadomo we Włoszech króluje kuchnia śródziemnomorska, bogata w świeże warzywa, ryby, owoce morza i szeroki wachlarz aromatycznych przypraw, a wszystko to popija się regionalnym, włoskim winem. Jeśli chcemy mieć piękne wspomnienia z wizyty w wiecznym mieście, to widok stołu, uginającego się pod ciężarem skarbów natury, nie powinien być nam obojętny. Gdy skosztujemy tych specjałów, z pewnością ze smutkiem będziemy opuszczać to piękne miasto. Oczywistym jest, że włoska restauracja w Polsce nigdy nie dorówna tej oryginalnej italijskiej, tak samo nie uda nam się poczuć tych samych smaków w Polsce, co we Włoszech.
Jeżeli skosztujecie namiastki Włoch będąc w Rzymie i uda Wam się nie wydać na to fortuny, jestem pewien, że Wasza wizyta będzie wyglądała jak wyśmienity obiad skończony deserem, ale jaki, to już musicie sami się przekonać...

czwartek, 12 kwietnia 2012

Kraj w Bunkry Bogaty

Ponoć jest tam tyle bunkrów co dziur w szwajcarskim serze. I to nie jedyna atrakcja zachęcająca do odwiedzenia wciąż jeszcze nieznanej Polakom Albanii. Dla nas kraj ten miał być jednym z etapów zwiedzania Bałkanów, ale ostatecznie nocowaliśmy tam aż 4 razy (a więc znacznie więcej niż w pozostałych miejscach) w tym raz u jakże gościnnych i znanych z tego na całym świecie Polaków, choć trzeba przyznać, że Albańczycy również byli niezwykle gościnni na swój szczególny, wręcz szokujący, dla bądź co bądź oszczędnych Polaków, sposób. Oczywiście nie mamy na myśli taksówkarzy, którzy widząc turystów z ponad 10kg plecakami na plecach, zacierali ręce i póki nie wsiedliśmy do pojazdu komunikacji publicznej nie przestawali wymieniać nazw najbliższych miejscowości - potencjalnych celów naszej dalszej drogi.

Po przybyciu na wybrzeże Morza Adriatyckiego, jeszcze w Czarnogórze, ucieszyła nas temperatura bliska 30 stopni w cieniu. Byliśmy niecałe 1000km od Polski a na kalendarzu widniała data: 1 października! Zaraz po wschodzie słońca, gdy złocista kula wyłoniła się zza wzgórz, wskoczyłem do morza i co że była 8 rano, skoro woda okazała się tak ciepła, jak na naszych mazurskich jeziorach w najcieplejsze dni lata?

Pewnie nie wszystkim podoba się taki sposób podróżowania, gdy mamy jeszcze sporo kilometrów przed sobą i nigdy nie wiemy gdzie nas zastanie następna noc. Jednak poza wymiarem utylitarnym (dużo zwiedzamy tanim kosztem), wielką jego zaletą jest bliski kontakt z mieszkańcami danych krajów, fauną i florą, wśród których przychodzi nam nieraz spać, czego oczywiście nie doświadczymy na zorganizowanych wycieczkach z biura podróży. Mimo to, najważniejsi są oczywiście ludzie: ich sposoby funkcjonowania w świecie, moda, kreatywność i wszystko dobre, co dzięki niesamowitym spotkaniom zostaje w nas, staje się wartością, którą niesiemy w sobie, do Polski, do naszych domów, co zmienia nas i nasze otoczenie. Wychodząc ze swojego bezpiecznego środkowoeuropejskiego świata, poznając nowe kultury, w rzeczywistości poznajemy siebie i uczymy się jak poprawić swoje życie, co zacząć doceniać, a co zganić jako niepraktyczne lub krzywdzące. To właśnie takie spotkania najchętniej się wspomina, nawet jeżeli czasem są trudne i ciężko nam zaakceptować tak odmienny od naszego system wartości, zawsze stanowią bogactwo tego, kto podróżuje.

Spotkaliśmy się tym razem z dwoma rodzinami: jedną tradycyjną rodziną albańską i drugą, malutką rodziną zakonną Salwatorianów. Ale zanim do tego doszło, gdy tylko słońce południa osuszyło nas z morskiej wody, spakowaliśmy wszystko i udaliśmy się w stronę Albanii. Do granicy mieliśmy 27km drogą , której można mieć wiele do zarzucenia, ale był to dopiero przedsmak tego, co czekało nas w kraju czarnego orła o dwóch głowach. Na granicy odprawa przebiegła bez problemu. Obywateli Unii Europejskiej przyjmuje się tu jak w Polsce Unijne dotacje dla rolników.

Mimo że Albania była nam całkowicie nieznana, dzięki zgromadzeniu Salwatorianów udało nam się znaleźć bezpieczną ostoje w miejscu, gdzie szmugluje się narkotyki z południa na północ Bałkanów. Miasteczko Koplik jest położone pomiędzy Podgoricą w Czarnogórze a Szkodrem w Albanii nad Jeziorem Szkoderskim. Mieszka tam dwóch misjonarzy: ojciec Artan z Albanii i ojciec Andrzej z Polski. Oboje mówili płynnie po polsku, gdyż o. Artan przybył do naszego kraju aby nauczać albańskiego w seminarium i w ostateczności sam został zakonnikiem. Do pracy na misjach w Albanii potrzebne są nie tylko niezłomna wiara i zapał, ale także dobry samochód! Cóż... chyba nie tylko nasz kraj słynie z przekrętów w administracji państwowej. Ksiądz Artan opowiadał, że 34 kilometrowy odcinek drogi jest robiony drugi rok, a kierowcy już oswoili się z tym, że co kilkaset metrów muszą zwolnić by przejechać szutrowy odcinek, choć co odważniejsi mkną swoimi mercedesami jak na niemieckiej autostradzie. Społeczność katolicka w Albanii jest dziś mniejszością, a w każdej, nawet najmniejszej miejscowości zbudowany jest bądź buduje się meczet ze smukła wieża minaretu. Po wojnie na Bałkanach wciąż przybywa nowych świątyń muzułmańskich, czego doświadczyliśmy w Czarnogórze, Macedonii i Serbii, ale ludzie mimo różnic wyznaniowych żyją w przyjaźni do siebie, a nienawiść, która spowodowała wybuch konfliktu na Bałkanach, jest dużo mniejsza niż wrogość występująca w Ziemi Świętej.

Kościół w Koplik jest skromy i prosty ale wystarczający aby sprostać potrzebom lokalnej społeczności. Zakonnicy są właśnie w trakcie zaadoptowania jednego z pomieszczeń mieszkalnych na małą kaplicę, w innych salach prowadzą katechezę. Znalazłoby się też miejsce na stół do ping ponga aby w deszczową zimę integrować się po katechezach prowadzonych co sobotę dla dzieci i młodzieży. Msza święta odprawiana jest tam zawsze w niedziele o 9 rano, następnie ojcowie ruszają modlić się z wiernymi w innych kościołach i tak spędzają całą niedzielę.

Przybyliśmy do domu salwatorianów w sobotę wieczorem, gdy słońce kryło się za rozpościerającymi się wokół złocisto szarymi górami. Ojcowie podlewali ogród (bez czego trawa byłaby zupełnie żółta) i wykonywali inne przydomowe obowiązki. My poszliśmy nad jezioro fotografować zachód słońca, a następnego dnia wzięliśmy udział we Mszy świętej w języku albańskim, gdzie niemal dosłownie czuliśmy się jak na tureckim kazaniu. Kolację spędziliśmy wraz z ojcami przy polskich gołąbkach wersji albańskiej i smacznym, domowej roboty jogurcie, który tam nazywa się „kos”. Ja, jako że jestem z wykształcenia kucharzem, pomogłem w przygotowaniu posiłku; ojciec Artan nawet chciał abym z tego względu został u nich na dłużej. Później opowiedział nam jak pewnego razu, gdy był w Polsce i został zaproszony do pewnej parafii aby opowiedzieć o misjach w Albanii, parafianie byli zaskoczeni tym, że misjonarz nie był czarny, bo sadzili, że Albania to już Afryka (pocieszające jest to, że miało to miejsce jeszcze w latach 90 ubiegłego wieku).

Zakonnicy zapraszają do siebie wszystkie osoby dobrej woli na wolontariat, aby pomóc w pracach misyjnych w Koplik. Polecamy odwiedzenie tego zgromadzenia, bo miejsce jest niesamowite a krajobraz przebogaty. My po krótkiej, ale wzbogacającej w wiedzę o różnicach kulturowych wizycie u ojców, udaliśmy się na południe Albanii.Z najdalszego miejsca w Albanii na wybrzeże nie ma więcej niż 150km, ale wspomniane drogi i ukształtowanie terenu powodują, że niestety to długa i niełatwa podróż. Duże miasta nie są obiektami naszego szczególnego zainteresowania, więc Tirana była tylko przystankiem przesiadkowym. Kierowaliśmy się do Sarandy, najniżej położonego kurortu Albanii u wybrzeży Morza Jońskiego, koło którego leży wyspa Korfu, gdzie co roku przylatują tłumy wakacyjnych turystów by spędzić wolny czas na leżaku. Na nasze szczęście Albania w październiku nie jest już tak popularna jak latem. Mimo to, można popływać w morzu i przywieźć do Polski październikową opaleniznę.

Po dwóch dniach spędzonych na południu przyszedł czas aby opuścić Albanię, więc ruszyliśmy naprzód ku Macedonii nieszczególnie godnym zaufania autobusem, ważne jednak, że jechał, nawet jeśli czasem zbyt brawurowo. Ponoć kolej w tym kraju nie należy do najszybszych i komfortowych środków lokomocji, zatem i tak nie mieliśmy wyboru. Z Sarandy udaliśmy się do Elbasa. Miasto, które w czasach komunizmu wzbogaciło się o kombinat metalurgiczny, dziś w swej scenerii pasowałoby do kręcenia filmu o obronie Stalingradu przez Armie Radziecką, Tradycyjnie na dworcu powitali nas kierowcy taksówek, ale my za wszelka cenę chcieliśmy jechać autobusem, który odjeżdżał z przystanku usytuowanego poza centrum miasta. Widok zza okna pojazdu był niesamowity, Wjechaliśmy w górydroga prowadziła doliną, gdzie nad nami poprowadzona była linia kolejowa, a pod nami biegła rzeka(Shkumbin) które co jakiś czas krzyżowały się. 60 km odcinek jaki mieliśmy do pokonania z Elbasa do Lin przejechaliśmy 3 busami i 1 wysłużonym autobusem. Gdy zajechaliśmy do Lin to ujrzeliśmy przepiękną dolinę rozpostartą wzdłuż wybrzeży jeziora Orhrid. Z autobusu do wioski doszliśmy ze starszym mężczyzną, który zainteresował się nami kiedy wyszliśmy z Busa.

Pytał dlaczego przyjechaliśmy tu i poinformawał nas, że w Lin jest Hotel, jakbyśmy chcieli zostać na noc. Ciężko nam jednak było w pełni się porozumieć, dlatego gdy mówił o spaniu zrozumieliśmy, że moglibyśmy u niego przenocować. Do dziś nie wiemy, czy on nam to zaproponował, czy też my wymyśliliśmy sobie tą możliwość, na co on się zgodził. Tak czy inaczej, poszliśmy do jego domu wzbudzając niemałe zainteresowanie miejscowych. W domu również byliśmy zaskoczeniem dla jego rodziny, na wstępie zostaliśmy poczęstowani czymś do picia i czekoladą. Jak później zauważyłem na opakowaniu, była to polska czekolada, eksportowana do Grecji, a dostępna także w Albanii.

Po krótkim odpoczynku zostaliśmy oprowadzeni po wiosce. Pomimo, ze leżała nad jeziorem, mieszkało w niej niewielu rybaków, bo większość wyjechała za chlebem na zachód, a co niektórzy dzięki zielonej karcie udali się od Stanów Zjednoczonych. Na koniec spaceru zostaliśmy zaproszeni do jednego z wielu lokali na herbatę (najpewniej dlatego, że w domu naszego gospodarza herbaty nie było, a my skromnie na propozycję wypicia kawy, odparliśmy, że wystarczy herbata, niewiedząc, że może to stanowić taki problem). Moja koleżanka była tam jedyną dziewczyną chyba od początku istnienia tego baru. Najśmieszniejsze było to, że w telewizji leciała Viva Polska, gdyż właściciel lokalu uczył się polskiego. Wieczorem przygotowano obiadokolację. Gdy zobaczyłem taką ilość jedzenia to natychmiast przyszła mi na myśl polska Wigilia, tym bardziej, ze głównym daniem była ryba. Z opowiadań ojca Andrzeja dowiedzieliśmy się, że Albańczycy zawsze częstują czym chata bogata, ale nigdy, pod żadnym warunkiem nie należy wszystkiego zjeść, gdyż zaraz na dokładkę otrzyma się drugie tyle. Podobnie jest z piciem alkoholu: toasty popija się zaledwie łyczkiem np. rakji; wypicie całego kieliszka (polskim sposobem) byłoby raczej niestosowne i z pewnością zakończyłoby się dolewką.

Następnego dnia gospodarz pokazał nam jeszcze odkrycia archeologiczne ruin w Lin, które są pozostałościami po starej świątyni bizantyjskiej górującej niegdyś nad jeziorem. Pan gospodarz odprowadził nas na przystanek, a gdy przyjechał bus, którym mieliśmy się udać do granicy albańsko-macedońskiej zapłacił za nas (mimo naszych protestów) i powiedział kierowcy gdzie się udajemy. Byliśmy niesamowicie zaskoczeni tym, jak można być gościnnym dla ludzi, których spotkało się kilka godzin wcześniej. Jednoczenie zrozumieliśmy, że muzułmanie, których niesłusznie się obawialiśmy (czego oczywistą przyczyną jest medialna nagonka na wyznawców Mahometa) mają równie gorące serca jak ich prawosławni i katoliccy sąsiedzi. Być może najbardziej uniwersalna zasada dotycząca ludzkiej gościnności to ta mówiąca, że ci co są bogaci, wciąż dbają o to by mieć jak najwięcej, a ci co mają bardzo niewiele z łatwością podzielą się z innymi wszystkim co posiadają. ,, Na wakacje póki tanio jechać do Albanii ''


Noclegi:

Transport:
Uważać na kierowców busów i taksówkarzy ale na ogół jest spoko. 


środa, 11 kwietnia 2012

Metr po plaży za Złotówkę

AUKCJA ,,METRÓW" ZBIEGNIE SIĘ Z NASZYM MARSZEM ;-) Na przełomie kwietnia i maja 2012 roku mamy zamiar podjąć próbę pokonania Polskiego Wybrzeża Bałtyku w konwencji trampingowej w 6 dób. Start w Świnoujściu, meta na granicy z Rosją w Piaskach. Zbieramy dla OŚRODEKA ADOPCYJNYEGO Stowarzyszenia Rodzin Katolickich Archidiecezji Szczecińsko-Kamieńskie Piechurzy – Marcin Markanicz (Szczecin), Łukasz Dzieżyc(Poznań)

wtorek, 10 kwietnia 2012

Ciekawe noclegi



Rumunia-na pastwisku
W czasie podróży po Rumunii pokonywaliśmy trasę z Jassy do Satu Mare, więc po drodze mieliśmy do przebycia Karpaty Wschodnie. Tak się złożyło, że za Suczawą złapaliśmy stopa i kawałek przejechaliśmy z hiszpańską rodzinką, jednak w pewnym momencie nasze drogi musiały się rozejść, a my wysiąść, niestety w dość niekomfortowym miejscu... Rozstaliśmy się z nimi w miejscowości Vame, gdzie zaczęliśmy szukać noclegu. Przeszliśmy ponad 2km, dochodziliśmy już do końca wioski i nigdzie nie spotkaliśmy gościnnych miejscowych ani bezpiecznych pustych przestrzeni na rozbicie namiotów, dlatego zaczęliśmy kierować się na jakieś odludzie. Po drodze mijaliśmy miejscowe domy i bezpańskie pastwiska. W końcu zboczyliśmy z głównej drogi i weszliśmy na jakieś pastwisko z szałasem, niestety nikogo nie było w środku, ale w pobliżu kręciła się jakaś staruszka, podeszliśmy do niej i na migi zapytaliśmy o miejsce na namioty. Zaprosiła nas na swoje pastwisko, a nawet podarowała na wieczór mleko w butelce po wódce. Gdy rozbijaliśmy się był już półmrok i zupełnie nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, cóż takiego zbudzi nas kolejnego dnia...


Węgry- pole ogórków 


Kto ma za sobą wizytę na Węgrzech, ten dobrze wie, że żaden z indoeuropejskich języków, a posługuje się nimi ponad 3mld ludzi na świecie, niewiele pomoże dla chcących dogadac się na Węgrzech. Zrozumieliśmy to, gdy dojechaliśmy do Győrtelek i udaliśmy się do pierwszego gospodarstwa by zapytać się o możliwość rozbicia namiotu. Nasze bezowocne próby porozumiewania się po angielsku i francusku, a nawet na migi skończyły się tym, że pokazaliśmy obrazek przedstawiający namiot na naszym pokrowcu i wtedy z duża euforią zostaliśmy zaproszeni na podwórko by rozbić się przy polu ogórków.
Czarnogóra-na morzem
Do Ulcinij w Czarnogórze dojechaliśmy o zmroku. Gdyby to był lipiec lub sierpień byłoby jeszcze widno, ale 30 września dzień był zdecydowanie krótszy i o 21 panowała zupełna ciemność. Wysiedliśmy na miejscowym dworcu autobusowym i udaliśmy się na plażę. Już wcześniej planowałem, że będziemy tam spać, choć nie miałem zielonego pojęcia o możliwości realizacji tego pomysłu. Na ostatnim bulwarze, który prowadził na nadmorską promenadę słyszeliśmy wkoło oferty "zimmer Zimmer!!!", ale nie chcieliśmy skorzystać ufni w plażowe wygody. Po dotarciu na promenadę zaskoczeni byliśmy wielkimi palmami, które rosły wzdłuż drogi i sporą liczbą osób spacerujących mimo dość późnej pory. Zanim poszedłem szukac miejsca do spania kupiliśmy sobie kawałek pizzy na kolację. Gdy Asia jeszcze jadła, poszedłem sie rozejrzeć, niestety plaża była dość mała i co gorsza ogrodzona, właściwie nie dałoby się na niej ukryć, ale na końcu znalazłem ten oto obszerny, drewniany pomost. Moim zdaniem jest to jedno z najciekawszych miejsc noclegowych, które mieliśmy podczas naszej podróży po Bałkanach...Sami oceńcie
Czarnogóra-Poranny widok
Jak sie ma taki widok o poranku i 2 kroki by popływać w morzu, to jest po prostu super!!!!!!!!
Albania-w hotelu
Po całym dniu jazdy z Koplik do Sarandy bylismy wykończeni urokami podróżowania po Albańskich drogach. Przyjechaliśmy na miejsce po godzinie 22 i niewielu ludzi było na ulicach, większość podróżnych jadących z nami autobusem rozjechało się czekającymi na nich w Sarandzie samochodami w nieznane. A my wzięliśmy swoje przyciężkie plecaki na plecy i udaliśmy się w stronę morza Jońskiego, by tam znaleźć ciekawe miejsce na nocleg. Nie przeszliśmy 50 metrów, gdy jakiś Albańczyk stojący w wejściu ciągle otwartego baru krzyknął: "room", a my najpierw sceptycznie, ale ze skrytą ciekawością, posłuchaliśmy jego oferty. Ostateczna cena za pokój wynosiła 30 euro za 2os za 2 noce...Miejsce w pobliżu plaży, w sam raz na błogie leniuchowanie
Macedonia-jezioro Ochrydzkie 
Po ostatniej nocy spędzonej u jakże gościnnych Albańczyków z Lin nie liczyliśmy na nic wyjątkowego i komfortowego. Gdy przekroczyliśmy granicę albańsko-macedońską udaliśmy się w kierunku Ohrid nad jeziorem Ochrydzkim. Jak na październik pogoda była wyjątkowo piękna, ciągle ponad 20°C mimo wysokości bezwzględnej ponad 600m n.p.m.!Po przybyciu do celu najpierw chcieliśmy coś zjeść i kupić pocztówki, nie myśleliśmy jeszcze gdzie będziemy spać. Gdy po obiedzie udaliśmy się do sklepu z pamiątkami, natrafiliśmy na sympatycznego sprzedawcę, który pozwolił nam zostawić nasze ciężkie plecaki na całe popołudnie...Uwolnieni od ciężarów ruszyliśmy zwiedzać starówkę i przy okazji udało nam sie znaleźć ciekawy i bezpieczny nocleg pod Cerkwią św. Jana Teologa.
Macedonia-poranek nad jez. Ochrydzkim
Oto przepiękna panorama z naszych karimat na jezioro Ochrydzkie o poranku...bezcenne!
Ukraina-w domu na wsi
Zdażały się też miejsca, które wystrojem i gościnnością gospodarzy przypominały mi dom mojej babci pod Siedlcami. Własnie na Ukrainie gościliśmy w jednym z takich domów. Pewna kobieta słysząc polską mowę na dworcu autobusowym w Kamieńcu Podolskim zapytała skąd jesteśmy i po krótkiej rozmowie zaprosiła nas do domu swojej matki (sama mieszkała i pracowała w Kijowie). Gdy była kiedyś w Polsce otrzymała pomoc od nieznajomej osoby i w ten sposób chciała się odwdzięczyć Polakom. Przyjeliśmy zaproszenie i razem z nią pojechaliśmy do małej wsi pod Kmieńcem Podolskim, gdzie dwa razy dziennie jeździ marszrutka a ludzie żyją z tego, co uda im się wyhodować i sprzedać na miejskim targowisku.

Kolejna odsłona; Ciekawe Noclegi 2012

niedziela, 8 kwietnia 2012

Ohrid, macedońska perełka na liście UNESCO

Po kilku dniach spędzonych na podróżowaniu po Albanii, Ohrid zrobiło na nas równie pozytywne wrażenie jak poprzednio zwiedzane rejony. Zaskoczyło nas przepięknie położne miasto nad Jeziorem Ochrydzkim i urokliwa starówka pełna wąskich uliczek. W pobliżu portu można znaleźć wiele restauracji, które oferują dania na każdą kieszeń, ale jak jest się w tak przepięknym mieście, to nie warto skąpić i można pozwolić sobie na finezję smaków na talerzu, a do tego butelkę wytrawnego czerwonego wina, które z łatwością można zakupić właściwie wszędzie w tak małej, ale bogatej w uprawy winorośli Macedonii.
W Ohrid według legendy znajdowało 365 świątyń chrześcijańskich, każda przypadała na inny dzień roku. Spacerując po starówce możemy natrafić na pozostałości tychże kościołów, gdyż do naszych czasów nie wszystkie przetrwały. Wśród tych, które nie zostały nadgryzione zębem czasu, jest między innymi Cerkiew św. Jana Teologa w Kaneo (foto obok), która łączy bizantyjską i ormiańską architekturę budowy świątyń,a w jej wnętrzu można podziwiać odrestaurowane freski św. Klemensa i św. Jana Teologa. Dzięki swemu umiejscowieniu stałą się symbolem Macedonii. Ze wzgórza, na którym znajduje się cerkiew rozpościera się przepiękny widok na Jezioro Ochrydzkie, które tak jak miasto jest wpisane na listę UNESCO, pewnie dlatego, że miasto i jezioro są po prostu jedną piękną bizantyjską mozaiką.
Niektóre cerkwie są zamknięte i chcąc wejść do nich trzeba umówić się na zwiedzanie z przewodnikiem jak widoczna na zdjęciu po lewej cerkiew Matki Bożej. Ich niedostępność jeszcze bardziej podkreśla ich urok minionych epok. Cerkiew świętej Zofii (zdjęcie po prawej) była największą średniowieczną świątynią w regionie i była prawdobodobnie używana przez cara Samuela jako katedra, w czasie kiedy utworzył z Ohrid stolice swojego imperium.Obecnie w cerkwi odbywają między innymi koncerty z okazji Letniego festiwalu Ohrid.
Kontynuując sielankowy spacer w październikowe popołudnie naszą uwagę zwraca kompozycja rozwieszonego białego prania z piękną czerwienią wiszącej w bujnych pękach papryki, a w przy domowych ogrodach egzotyczne jak dla nas drzewa figi, z dojrzałymi owocami i wystarczy tylko wyciągnąć rękę by skosztować soczystego owocu. Przygrzewające słońce stwarza senną atmosferę, a my zapominamy o tym, że gdy wrócimy do Polski, słońce już nie będzie tak jasne i ciepłe...
Do tak czystej wody z wielką chęcią chciało by się wskoczyć, choć niektóre ryby mają inne pomysły... Dzięki temu, że jezioro położone jest w górach, jego wody są krystaliczne czyste. Podobno widoczność pod wodą sięga 20m. Jest nam żal, że tylko jeden dzień spędziliśmy w tak przepięknym mieście, ale Ohrid ma atrakcji wystarczająco na długi weekend, a magnesem do odwiedzenia może być to, że można tu podziwiać aż dwa obiekty z listy światowego dziedzictwa... Mamy nadzieję, że choć trochę zachęciliśmy Was do odwiedzenia tak przepięknego rejonu położonego przy najstarszym jeziorze Europy...

piątek, 6 kwietnia 2012

Propozycja na długi weekend-Lwów i Czarnohory

Lwów utracony na rzecz Wrocławia podczas Konferencji Jałtańskiej w 1945r przy akceptacji Winstona Churchilla, Franklina D. Roosevelta i Józefa Stalina ciągle budzi sentymenty do okresu dwudziestolecia międzywojennego. Zawdzięczamy to przepięknym piosenkom Emanuela Schlechtera min. "Tylko we Lwowie". Na szczęście Lwów znajduję się zaledwie 60km od granicy polsko- ukraińskiej i dostanie się do niego nie jest tak trudne jak kilkanaście lat temu, szczególnie jeśli jesteśmy już na terytorium Ukrainy,bo na granicy wiadomo trzeba odstać swoje...A później tylko prosta droga, ale nie mylić z równą, bo nawierzchnia pozostawia wiele do życzenia.
Najlepiej przemieszczać się po miastach, bądź na krótkich odległościach miedzy miastami, tzw. marszrutkami. Jest stosunkowo tanio i jeżdżą często na najbardziej obleganych trasach. Można też z Lwowa do Kijowa dojechać marszrutką, ale będzie to mniej komfortowe niż popularniejszym na takich trasach pociągiem. Na początku, jak w każdym nowym mieście, komunikacja miejska może wydawać się nam dość chaotyczna, ale do zapoznania się z jej zasadami pomogą mili i życzliwi Ukraińcy. Zdążało się nam, że stojąc koło kierowcy w busie widzieliśmy tylko las rąk nad głowami i przemieszczające się hrywny na linii kierowca- pasażerowie.
Jako że w planie mamy do zwiedzenia Lwów i Czarnohory, będzie to zwiedzanie tylko najważniejszych miejsc. Warto wybrać się w okolicę rynku miejskiego (łatwo tam dostać się tramwajem, który przejeżdża przez ten plac). Opodal rynku znajduje się Katedra Łacińska będąca zarazem polskim kościołem we Lwowie. Idąc trochę dalej dojdziemy do miejskiego arsenału, a na pobliskim skwerze będziemy mogli zobaczyć kolumne Mickiewicza, pomnik Iwana Fedorowicza znanego ukraińskiego drukarza z XVI w. Z wieży miejskiego ratusza będziemy mieli przepiękny widok na miasto i na jego największe zabytki: uniwersytet lwowski, operę, sobór św. Jura czy na górę zamkową.
Inną atrakcją jest zwiedzanie żywych (i nie tylko) pomników minionej epoki: stare samochody, czerwone gwiazdy znajdowane w elementach architektury miejskiej czy na przykład wystrój zakładu fryzjerskiego, który nie wiem dlaczego, ale kojarzy mi się zakładem Filipa Golarza z filmu o panu Kleksie. Kto wie, może właśnie tu swój zakład miał przebiegły wynalazca gadającej lalki.
Istotnym elementem miejskiej dżungli są ludzie tam mieszkający.Ich moda często różni się od naszej.Kobiety chętnie eksponują swoje nogi podkreślając kształty wysokimi obcasami. Można powiedzieć, że są bardziej kobiece niż na Zachodzie; długie ciemne włosy i czarne oczy to niemal etniczny wzorzec wschodniego piękna, jak z wierszy Szewczenki. Mężczyźni z kolei raczej nie chodzą w krótkich spodenkach, częściej natomiast można spotkać faceta w garniturowych spodniach i pstrokatej koszuli, zza której błyszczy gruby złoty łańcuch.
Kolejnym etapem naszego wyjazdu były Czarnohory. Położone ponad 200km na południe od Lwowa. Przepiękne pasmo Wschodnich Karpat na granicy Ukrainy i Rumunii. Naszym celem było spędzenie kilku dni w Worochcie i okolicach, u podnóża Howerli. Jako że byliśmy tu  już rok wcześniej latem, to trochę znaliśmy okolicę. Wyjazd w ten rejon po raz drugi wydał nam się dość ciekawy, ponieważ nasz pierwszy pobyt w Czarnohorach był okrojony do dwóch dni. I tym razem spędziliśmy go u sympatycznej Ukrainki poznanej dzięki Polakom we Lwowie. Było wspaniale znów odwiedzić gospodynię, z którą spędzaliśmy długie wieczory przy rozmowach o ukraińskich oligarchach, polskiej tragedii z 10 kwietnia i o aktualnym hicie tamtego okresu: ślubie księcia Williama i Kate Middleton.
W czasach gdy Czarnochory należały do Polski, zaczęły powstawać na początku XX w. uzdrowiska w takich miejscowościach jak Jaremcze, które nie ustępowało w niczym Zakopanemu czy Krynicy, następnie Worochta także ośrodek uzdrowisk publicznych i nieoficjalna stolica Hucułów(grupy etnicznej z obszaru Karpat Wschodnich). Ciekawą pamiątką po ZSRR są wszechobecne pomniki socrealizmu (u nas chyba tylko do zobaczenia w Galerii Sztuki Socrealizmu w Kozłówce). Na licznych skwerach, w parkach można jeszcze podziwiać propagandową pseudo sztukę...
Na chwilę obecną wędrowanie po nielicznych szlakach może być dobrą alternatywą wobec zgiełku na tatrzańskich ścieżkach. Brak tu infrastruktury turystycznej, wydawałoby się niezbędnej do uprawiania turystyki, jednak nie dla Ukraińców. U nielicznych grup spotkanych na szlaku można było zaobserwować brak profesjonalnego sprzętu biwakowego, a nawet wysokiego obuwia górskiego, pomijając fakt, że młodzi ludzie zamiast kijków trekkingowych w rękach mieli reklamówki jakby wracali z zakupów w hipermarkecie. W Polsce takich ludzi raczej ciężko spotkać w górach. Nieodpowiedzialni? może. Wypasione ubranie, profesjonalny sprzęt, co sezon to nowy Gore-tex tak się trekkinguje w Polsce, a na Ukrainie? Cóż trzeba więcej do szczęścia niż piękne góry i kontakt z przyrodą...reszta to tylko dodatek.
Linia kolejowa, którą można dojechać do granicy z Rumunią bogata jest w kamienne wiadukty przecinające doliny rzeczne na trasie z Worochty do Rachowa. Z pociągu rozpościera sie też przepiękny widok na wszystkie ważniejsze szczyty: Petros(2020 m n.p.m.) i najwyższy szczyt Ukrainy Howerla (2061 m n.p.m.)
Po kilku dniach spędzonych z niezwykle gościnnymi ludźmi trzeba pozostawić Ukrainę, która ciągle nie umie poradzić sobie z transformacją ustrojową, a starsi ludzie tęsknią za byłym systemem, w którym może prawa obywatelskie ograniczano, ale była praca i płaca a wszyscy mieli po równo. Nikt nie musiał martwic się o jutro. Dla nich Julia Tymoszenko jest po prostu winna, "nakradła to do więzienia".