środa, 28 listopada 2012

Ciekawe noclegi 2012 c.d.

Chyba to już ostatnia tegoroczna część z cyklu "Ciekawe noclegi 2012". W listopadzie wybraliśmy się do Grecji, a dokładnie na półwysep Mani, najdalej wysunięty na południe skrawek Peloponezu. Gdy dojechaliśmy z Aten do Githio było po 23 w niedziele. Już w autobusie nurtowało nas tylko jedno pytanie: gdzie będziemy spali tej nocy. Wiedzieliśmy jedno, że na pewno w namiocie. Po męczącej podróży byliśmy wykończeni i chcieliśmy jak najszybciej zasnąć, tymczasem czekało nas żmudne szukanie bezpiecznego miejsca do rozbicia namiotu.

Próbowaliśmy dowiedzieć się od miejscowych czy znają jakieś, ale ci odpowiadali tylko, że pola namiotowe są zamknięte. Dzięki doświadczeniom z innych tego typu noclegów bez zastanowienia udaliśmy w kierunku nabrzeża i mimo że już było ciemno (jak się rano okazało) znów wybraliśmy piękną okolicę do spania.

Widok na Gytheio
Peloponez w listopadzie znacznie różni się od kurortu jakim jest w sezonie letnim, jednak temperatura jest i tak przyjemniejsza niż w Polsce. A to niecałe 2000 km od kraju.
Vathia- prawie jak średniowieczne miasto
Vathia może stanowić świetny przykład rzeczywistości na greckiej prowincji zarówno jeśli chodzi o architekturę jak również życie mieszkańców. Większość ludzi opuszcza wieś by wyjechać do Aten lub z powodu kryzysu emigruje poza Grecję by szukać pracy w dalekim świecie. Właściwie dzięki temu mogliśmy przenocować w jednym z symboli Vathia czyli wieży. Wieże te są domami, które według tradycji budowano na tyle wysokie żeby móc do woli ciskać kamieniami w podłych sąsiadów. Gdy dotarliśmy na miejsce, wioska zdawała się być  opuszczona, tylko w jednej wieży mieszkali ludzie, więc nie musieliśmy się martwic, że dostaniemy kamieniem w głowę. W dodatku ze znalezieniem odpowiedniego, samotnego domu do spania nie było większego problemu, ba! mogliśmy nawet wybierać. Gdy spędzaliśmy tam noc, nad nami przechodziła burza, a przy każdym większym grzmocie cały dom trząsł się jak galareta. Niezapomniane wrażenia. Domy były bardzo urocze i w środku przypominały trochę nasze górskie schroniska.

Za oknem mogliśmy podziwiać surową okolicę półwyspu Mani lub błyski kolejnych burz, przed którymi nie ukryłby nas mały namiot. Cóż, czasem dobrze, że w okolicy istnieją puste budynki. Nie zawsze są miejscami zabaw niesfornych dzieci, schadzek podnieconych kochanków, czy siedzibami okolicznych kloszardów, mogą nieraz stanowić bezpieczna przystań dla bezbronnych wędrowców.

poniedziałek, 26 listopada 2012

4 godziny w Kopenhadze

                                 Z Grecji do Polski przez Kopenhagę - czy to ma sens?
Nyhavn - nowy port
Niedawno odebrałem dziwny telefon. Głos z słuchawki poinformował mnie, że reprezentuje polskie linie lotnicze LOT i że mój lot powrotny z Grecji do Polski został odwołany, podobnie jak wszystkie późniejsze loty. Zaoferowano mi podróż właściwie w tą i spowrotem (miałem spędzić w Atenach jeden dzień) z połączeniem bezpośrednim lub powrót kiedy chcę przez... Kopenhagę. Nie zastanawiałem się długo. W Kopenhadze nigdy nie byłem, a taka okazja nie zdarza się często, z resztą wiedziałem, że sam dobrowolnie nie zmobilizowałbym się by tam pojechać, tak samo jak nie ciągnie mnie do Belgii, czy Holandii. Czy było warto wracać do domu okrężną drogą?
Magasin
W samolocie lini SAS nie dano nam nic do jedzenia (a podróż trwała aż 3 godziny), do picia była herbata lub kawa; suche powietrze sprawiło, że wyschły usta nie tylko mi, ale też innym osobom, z którymi rozmawiałem. Generalnie ta podróż nie należała do komfortowych, za to lotnisko w Kopenhadze owszem. Po horyzont ciągnące się korytarze z podłogami pokrytymi parkietem, olbrzymie przestrzenie i najnowsze technologie, a także wręcz przerażający porządek, doskonale kontrastowały z greckim chaosem i powolną destrukcją. Okazało się, że nietylko lotnisko prezentuje się tak perfekcyjnie. Również nienagannie zadbane jest metro, kamieniczki, ulice, port.
Także obywatele muszą być tu doskonali i legalni, w mieście kręci się naprawdę sporo policjantów, a w metrze nie ma mowy o jeździe "na gapę" - "kanarzy" to chleb powszedni kopenhaskiej komunikacji (sami widzeliśmy kilka konkroli, choć byliśmy tam zaledwie 4 godziny). Miejsce niewątpliwie robi wielkie wrażenie estetyczne, choć przyznam, że nie chciałbym takiego porządku w Polsce. Myślę, że warto przejazdem zahaczyć o Kopenhagę, choćby po to, by doświadczyc odrobiny luksusu w galerii Magasin, ujrzeć jakże charakterystyczne duńskie kamieniczki, a co bogatsi, by zaopatrzyc się w drogie, a nieosiągalne w Polskich sklepach, przysmaki - sery, owoce, słodkości czy lokalne piwo.

niedziela, 11 listopada 2012

Woda nie zabija!



Izrael.  Od ponad pięciu dni codziennie kupujemy kilka litrów wody, która do tanich bynajmniej nie należy (ok. 8zł/L). Korzystając z programu Couchsurfing trafiamy na nocleg do przesympatycznej Żydówki w Beer Szewa. Wesoło gaworzymy, jemy i pijemy. Prosimy o dokładkę wody, a wtedy nasza gospodyni idzie do kranu i nalewa cały dzban tzw. „kranówy”. Spiorunowało nas. Nie dość, że już w naszych organizmach znalazła się jakaś ilość tej chorobonośnej (jak głoszą liczne poradniki) cieczy, to jeszcze przez tyle dni wydawaliśmy kasę na wodę daremnie! Ukrywając nasze przerażenie, grzecznie pytamy dziewczynę, co myśli o lokalnej wodzie, na co ta odpowiada, że jest pyszna, zawsze ją pije i nigdy jej nie zaszkodziła. Po tym doświadczeniu, wulgarnie mówiąc, olaliśmy higienę. Piliśmy wodę z kraników w parkach, na dworcach, w podejrzanych knajpach. Nigdy nam nie zaszkodziła. Czy to zasługa naszych superodpornych żołądków? Nie sądzę. Asia w Polsce nieraz cierpi na dolegliwości żołądkowe, przestrzega różnych rygorów żywieniowych i do twardzieli nie należy. Zatem? Chyba po prostu ta woda nie zabija! Możecie spróbować sami, pijąc najpierw niewielką ilość, by upewnić się, że i Wam nie szkodzi. Zapewne jakość izraelskiej i jordańskiej kranówki nie odbiega znacznie od polskiej, a picie jej przez kilka dni nikogo trwale nie uszkodzi.