czwartek, 9 maja 2013

Ostatnie słońce cz. 1

Większości z nas Grecja kojarzy się z wakacjami Last Minute w opcji  All inclusive, czy też z piękną, słoneczną pogodą. My postanowiliśmy wybrać się tam w listopadzie, licząc że tzw. okres  chandry listopadowej złagodzę cieplejszymi stronami. Bilety zakupione w Szalonej Środzie kilka miesięcy wcześniej spokojnie czekały na wylot. Początkowo wyjazd miał trwać 5 dni, ale dzięki zawieszeniu przez Lot na okres zimowy lotów z Warszawy do Grecji musieliśmy skorygować naszą podróż. Wszystko załatwialiśmy przez telefon z konsultantem infolinii. Z początkowych  5 dni zrobiło się 6. Lot do Aten bez zmian, za to powrót przez Kopenhagę.

Gytheio


Uliczki w Areopolis

Kot w ogrodach Areopolis

Mezapos

Naszym celem był półwysep Mani znany z małego zaludnienia i ze specyficznego klimatu, który powoduje, że brak tam bujnej roślinności, za to gdzieniegdzie można spotkać kaktusy. Z przewodnika wyczytałem, że kilka wieków temu miejscowa ludność szczyciła się tym, że nikt nie umierał tam śmiercią naturalną, za to wszyscy padali w walce. Na straży półwyspu stoi słynna Sparta, znana z walecznych wojowników, których mogliśmy podziwiać między innymi w filmie „300”.
Przybyliśmy do Aten w niedzielne popołudnie 18 listopada. Już na lotnisku poczuliśmy przyjemne ciepło. Po wcześniejszych przygotowaniach wiedzieliśmy gdzie i skąd jechać, więc  udaliśmy się od razu na dworzec autobusowy. Stamtąd autobusem pojechaliśmy do Gytheio, miasteczka leżącego nad Morzem Śródziemnym w zatoce Lakońskiej.  Dojechaliśmy o 22 i po wyjściu z pojazdu zadaliśmy sobie pytanie, gdzie można by pójść aby przenocować. Mieliśmy ze sobą namiot, ale brakowało nam dogodnego miejsca. Po chwili szukania zauważyliśmy w oddali pięknie oświetloną małą cerkiewkę, która znajdowała się na niewielkim cyplu, w pobliżu lasu i latarni morskiej. Pierwszy nocleg był trochę zagadkowy, gdyż namiot rozbijaliśmy przy światłach czołówek i o poranku dopiero okazało się w jakim sąsiedztwie mieliśmy okazje spędzić pierwszą noc w Grecji. Pogoda sprzyjała spaniu w namiocie: ani za ciepło ani za zimno.
Po porannych zakupach w miejscowej piekarni i wypisaniu pocztówek ruszyliśmy dalej na południe. Liczyliśmy na to, że uda nam się dosyć sprawnie złapać stopa, jednak musieliśmy dojść pieszo aż na obrzeża miasta aby skutecznie zatrzymać jakiś samochód.  Przede wszystkim chcieliśmy dojechać  do przylądka Matapan, który jest najbardziej na południe wysuniętym punktem Peloponezu. Podczas autostopowej przeprawy, zza okna samochodu ujrzeliśmy popalone zbocza górskie. Kierowca powiedział, że od 7 miesięcy tu nie padało. Gdy wyjeżdżaliśmy z Gytheio pogoda była słoneczna lecz od morza nadchodziły ciemne chmury. Po ponad półgodzinnej jeździe dotarliśmy do Areopoli, sennej mieściny z urokliwym rynkiem i wąskimi uliczkami. Występuje tu typowa zabudowa półwyspu Mani: domy z kamienia  w formie wież, wysokie na kilkanaście metrów.  Po zwiedzeniu miasteczka postanowiliśmy, że zanim pojedziemy w dalszą drogę, zjemy w lokalnym barze obiad. Za niecałe 10 euro udało nam się zamówić szaszłyki i sałatkę choriatiki (popularna u nas pod nazwą „sałatka grecka”). Niestety, kiedy jedliśmy nasze smakołyki, zaczęło padać. Postanowiliśmy przeczekać deszcz, a kiedy minął, udaliśmy się w okolice głównej drogi by pojechać dalej.  Z mapą w ręku zdecydowałem, że jedziemy do Mazepo. Była to mała osada nad morzem, w której jak dowiadywaliśmy się od naszych kierowców, praktycznie nic nie ma. My jednak chcieliśmy doświadczyć właśnie tej pustki i nie zrażało nas to, że samochody jeździły tam bardzo rzadko. Po raz kolejny tego dnia zaczęło padać. Na szczęście byliśmy w samochodzie. Jednak, gdy dojechaliśmy na miejsce i wysiedliśmy z auta, nie ominęła nas niepożądana kąpiel. Do Mazepos mieliśmy prawie 2km spacerem w burzy i deszczu. Mogliśmy sobie już darować rozbijanie namiotu. Cali byliśmy mokrzy, a spanie na dziko też raczej nie wchodziło w grę. Poszczęściło się nam, bo mieliśmy okazję skorzystać z „gościny” miejscowych ludzi. Niestety za nocleg trzeba było im zapłacić 20 euro od osoby (jak za mały pokoik i toaletę na ogrodzie z wężem z zimną wodą zamiast prysznica, to naprawdę sporo). My jednak nie wybrzydzaliśmy i słusznie, bo burza, która zaczęła się około godziny 14, trwała właściwie bez przerwy do późnych godzin nocnych. Nazajutrz pogoda była słoneczna, niestety kolejne chmury nadciągały ze wschodu i północy. Nie tracąc czasu na bezsensowne siedzenie ruszyliśmy w drogę. Nasi gospodarze również szykowali się do wyjścia, bo jechali na zbieranie oliwek.

2 komentarze:

  1. Juz wiem po raptem trzech wpisach, ze polubie Wasz blog. Tak jak Wy, Martin i ja kochamy podrozowac, i cale nasze zycie kreci sie wokol wyjazdow. Coz z mala Lilianka, jezdzimy juz raczej do Stanow niz Vietnamu. Ale i to dobre :))) Grecje zaplanowalismy na przyszly rok :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj wiem coś o tym kręceniu się wokół podróżowania. Córka jak zasmakuje to w przyszłości będą tylko niewymierne korzyści z takich wyjazdów.

      Usuń