niedziela, 12 maja 2013

Ostatnie słońce cz. 2

Dopiero przy pięknej pogodzie mogliśmy w pełni podziwiać urok tych malowniczych stron. Dookoła rozciągały się gaje oliwne poodgradzane od siebie metrowej wysokości murami z kamienia, a gdzieniegdzie widniały samotne wieże - część z nich była zrujnowana, a część wyremontowana. Widzieliśmy miejscowych ludzi zbierających licznymi gromadami oliwki. Niektórzy z nich czynili to ręcznie, a inni spalinowymi zbieraczkami. Kiedy po paru kilometrach doszliśmy do miejscowości Kita, znów zaczęło padać. Szczęśliwym trafem mogliśmy się schować przed deszczem na przystanku autobusowym, z którego zaczęliśmy łapać stopa. Niestety przy tej pogodzie nikt nie chciał się zatrzymać. Po około 2 godz. udało nam się podjechać z pewną Greczynką, która w raz z koleżanka zdążała do Gerolimenas (niewielki kurort). My zaś chcieliśmy jecha
Charakterystyczne elementy krajobrazu w tej części Grecji

Typowa zabudowa na półwyspie Mani

Skarb Grecji

Zbieranie oliwek w gaju oliwnym



Pies wiernym towarzyszem wedrówki

Greckie smakołyki
ć dalej do Vathia, miejscowości znanej ze wspomnianych już domów typu wieżowego, które budowano w taki właśnie sposób po to ażeby móc kamieniami rzucać w sąsiadów; wygrywał oczywiście właściciel najwyższego budynku. Miejscowość leżała na wzgórzu i prowadziła do niej serpentynowa droga. Na szczęście panie były tak miłe, że nadrobiły drogi i podwiozły nas do samego Vathia.
Po dojechaniu na miejsce czuliśmy panujący wokół niepokój. Z jednej strony właściwie nic tędy nie jeździło, z drugiej wioska była praktycznie wyludniona. Przeszliśmy się  po okolicy i jedyne istoty jakie spotkaliśmy to dwa psy, które później wbrew naszym oczekiwaniom wiernie nam towarzyszyły. Z ciekawości weszliśmy do jednego z tutejszych domów. Parter:  2 pokoje, kuchnia i łazienka,  na kolejnych piętrach  po jednym pomieszczeniu. Ściany były grube - około pół metra samego kamienia. Oboje zastanawialiśmy się, czy może nie spędzić tu nocy. Osobiście wolałem namiot, tu czułem się jakoś nieswojo. Ostatecznie poszliśmy dalej na południe, zostawiając za sobą Vathia. Około 1,5 km za wioską znaleźliśmy ciekawe miejsce na biwak - nad skarpą, około 170m n.p.m. i przy samej drodze. Kiedy tam dodarliśmy nie minął nas ani jeden samochód, co pokazuje jak puste to rejony.  Po rozbiciu namiotu przeszliśmy się po okolicy. Ja udałem się na dół do morza, a Asia poszła w górę ku chacie ulokowanej na skałach. Chciałem dotknąć wody, jednak przy samym dole brzeg był bardzo stromy i niestety wróciłem się na miejsce biwakowania. Asia z kolei doszła do napełniających grozą ruin, które znajdowały się ponad opuszczonym ogrodem oliwnym. Pomimo dużego zachmurzenia słońce czasami zaświeciło nam w oczy, jednak już od morza dało się słyszeć pojedyncze grzmoty. Gdy zrobiło się ciemno, z naszego miejsca idealnie widać było burzę, która błyskała daleko na zachodzie i wydawało nam się, że idzie na północ. Kiedy jednak kolejna burza podeszła tak blisko, że w namiocie robiło się jasno jak za dnia, sprawnie spakowaliśmy rzeczy i zostawiając namiot szybkim krokiem udaliśmy się do Vathia (niebezpieczeństwo potęgowała bliskość słupa wysokiego napięcia, dość wysokie położenie i niewielka ilość wyższych punktów w okolicy). Noc spędziliśmy w opuszczonej wieży (tej, którą wcześniej tak dokładnie zbadaliśmy), a następnego dnia, kiedy przestało padać, poszedłem po namiot. Był na swoim miejscu, a w środku sucho, widać spełnił swoje zadanie.
Zdecydowaliśmy, że z braku jakiegokolwiek transportu, którym udałoby nam się dojechać na przylądek kierujemy się w powrotna podróż. Co chwilę padał deszcz i zanim wyszliśmy z naszego miejsca nocowania, opustoszałej wieży, która nocą była nam jak nawiedzona baszta, a w dzień przypominała stare schronisko górskie, minęła już 11. Początkowo szliśmy pieszo. Po drodze udało nam się zerwać prawdziwą pomarańczę i poczuć jej wspaniały smak. Do dziś nie wiemy, czy to my byliśmy tak głodni i zmęczeni, że tak nam ten owoc smakował, czy też w rzeczywistości był wyjątkowo pyszny. Cieszył nas fakt, że mogliśmy w listopadzie zrywać pomarańcze i chodzić w krótkim rękawku zaledwie 1500km od Polski. Muszę także nadmienić, że nie byliśmy sami - ciągle towarzyszył nam pies, który dzień wcześniej dołączył do nas po przyjeździe do Vathia, później próbował dostać się do naszego namiotu, a kawałki chleba, które dała mu Joasia z pewnością zagwarantowały nam wiernego kompana. Dopiero następnego dnia, kiedy już wracaliśmy, inne psy z jakiejś posesji stanęły mu na drodze. Tam się rozstaliśmy, a chwilę później starsze małżeństwo podrzuciło nas swoim starym cadillakiem ze skurzanymi fotelami do Gerolimenas, gdzie zakupiliśmy trochę jedzenia i pieszo poszliśmy dalej. Teraz kierowaliśmy się na północ do Areopoli, niestety z mizernym skutkiem. Mijaliśmy przy drodze mnóstwo ludzi, którzy zbierali oliwki. Od jednego z kierowców dowiedzieliśmy się, że jest tu najlepsza oliwa w Europie. Po jakimś czasie zatrzymał się pewien Grek, który nie mógł nas podwieźć, ale dał nam coś do jedzenia. Ucieszyło nas to i rozbawieni sytuacją ruszyliśmy dalej. Później młody chłopak zatrzymał się samochodem by nas podwieźć. Od razu powiedział jak ma na imię jego żona, pokazał nam zdjęcie swojego dziecka w komórce i zaraz zadzwonił do swej wybranki (mówił coś po grecku, ale zrozumieliśmy słowo Polska). Specjalnie dla nas podjechał  na dworzec w Areopoli, skąd wyruszyliśmy do Aten.
Dzięki temu, że przedłużyliśmy sobie pobyt o jeden dzień, mieliśmy sporo czasu na zwiedzanie Aten. Nocleg znaleźliśmy dzięki programowi Couchsurfing. Spędziliśmy u uroczej Greczynki dwie noce. Kiedy zajechaliśmy do Aten było już było po północy, na szczęście z małymi tylko trudnościami dotarliśmy do domu naszej gospodyni. Cały następny dzień przeznaczyliśmy na zobaczenie miasta. Pierwszym autobusem dojechaliśmy na Omonias plac, skąd zaczęliśmy spontaniczne zwiedzanie. Na początku miłe zaskoczenie: trafiamy na Centralny Market. Dla mnie bomba, a Asia z zatkanym nosem i małym obrzydzeniem przeszła pomiędzy straganami, które aż uginały się pod mnóstwem świeżych ryb i owoców morza. A tuż obok druga hala z prawdziwym mięsem; cud malina: widzisz co bierzesz, prosisz o kawałek baraniny czy wołowiny i masz pewność, że to nie żadna konina. Po zobaczeniu parlamentu, akropolu i zakupieniu paru pamiątek, zaczęliśmy szukać ciekawego miejsca, gdzie można byłoby coś zjeść. Spacerując po centrum natrafiliśmy na Quick Pitta, restaurację bardzo chętnie odwiedzaną przez miejscowych (co zawsze stanowi jeden z najistotniejszych argumentów przy wyborze lokalu). Za niewiele ponad 20 euro oboje skosztowaliśmy kilku rodzajów mięs z surówką i smażonymi ziemniakami, wszystko było smaczne i godne polecenia.
Świąteczne ozdoby na ateńskich ulicach

Był listopad, więc gdzieniegdzie widniały już wystawy świąteczne, a sklepy z chińskimi ozdobami zaczęły zachęcać cenami od 1euro. Nawiasem mówiąc ciekawie wyglądały Bożonarodzeniowe ozdoby w tym klimacie. My jednak zaopatrzeni w prawdziwą fetę i wino w plastikowej butelce podobnej to tej po oleju Kujawskim, mogliśmy ze spokojem wracać do kraju, mając pewność, że tradycyjne podarunki żywnościowe, jakie zazwyczaj przywozimy z naszych podróży, będą wyśmienicie smakować naszym najbliższym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz