piątek, 11 stycznia 2013

Niebo nad Berlinem. Niebo nad Poznaniem


Kto w niebo pluje, na głowę mu spada.

przysłowie polskie



Jako osoba przesądna, respektująca mądrość ludu i starszych, zważywszy na powyżej przedstawione przysłowie, innego wyboru tematu dokonać nie mogłam. Głęboko wierzę, że wszelka ignorancja wobec tematów niebieskich bądź niebiańskich, traktowana tutaj jako synonim przysłowiowego plucia, może sprowadzić na mą głowę COŚ. Jako, że przysłowie nie wyjaśnia, co spada na głowę plującemu, moje obawy wzrastają wraz z czujnością, tym bardziej, że o ile w sensie fizycznym spaść może coś wyłącznie z góry na miejsce (tu patrz: moją głowę) położone niżej, o tyle metaforycznie niebezpieczeństwo czai się z każdej strony (obelgi, szykany, problemy, pomówienia, ale już nie tarapaty, czy niechciane ciąże, w które się wpada). Tak więc, chcąc uniknąć zagrażających mi bezpieczeństw o trudnych do przewidzenia skutkach, niniejszy tekst będzie w dużej mierze traktował o niebie, a w znacznie mniejszym stopniu o Poznaniu czy Berlinie.
            Przez tysiące lat ludzie wierzyli, że po sklepieniu, najczęściej niebieskim, białym lub granatowym (nocą), poruszają się słońce, księżyc, gwiazdy i planety. Obecnie takie ujęcie tematu nazywane jest pojęciem astronomicznym. Jak się później okazało, jedynym, co porusza się w ramach obszaru nazywanego potocznie niebem są chmury, samoloty, ptaki, czasem, ale to bardzo rzadko i na krótko również ludzie. Na poznańskim niebie miałam przyjemność widzieć wszystkie z powyżej wymienionych obiektów w różnych konstelacjach i formach. Niestety nie mogę tego samego powiedzieć o niebie w Berlinie: ptaków nie pamiętam (nie zwracałam na nie uwagi), samolotów, choć słyszałam, nie mogłam dostrzec zza gęstych chmur zawieszonych bardzo nisko nad ziemią, nie mówiąc o spadających z nieba ludziach (listopad to chyba nie sezon dla spadochroniarzy, ale głowy nie dam), a samobójców wyskakujących z okien wieżowców nie widziałam ani w Poznaniu ani w Berlinie.
            Jeżeli chodzi o kolory nieba, zależą one od rozpraszania światła słonecznego przez molekuły powietrza, znajdujące się w powietrzu kropelki wody, kryształki lodu oraz pyły. Jak tłumaczy powszechne źródło wiedzy o wszystkim, o czym tylko wiedzieć coś można, zwane wikipedią, niebo ma kolor niebieski, ponieważ:
Cząsteczki gazów wchodzących w skład powietrza są znacznie mniejsze od długości fali światła słonecznego. Światło oddziałujące z małymi cząsteczkami powietrza ulega rozproszeniu (rozpraszanie Rayleigha) we wszystkich kierunkach. W takim przypadku wielkość rozproszenia jest odwrotnie proporcjonalna do 4 potęgi długości fali. Oznacza to, że np. dla dwukrotnie mniejszej długości fali, rozpraszanie jest 16-krotnie większe. Dlatego też rozpraszanie jest największe dla fioletu, a najmniejsze dla czerwieni (które dzieli około dwukrotna długość fali). Mimo to kolor nieba nie jest fioletowy – wynika to z małej intensywności fioletu w widmie słonecznym oraz z charakterystyki czułości oka ludzkiego, stąd wypadkowa światła rozproszonego w całym widmie widzialnym daje wrażenie koloru niebieskiego.
Natomiast, gdyby nie zachodził powyżej opisany proces  niebo byłoby czarne i w dzień widoczne byłyby gwiazdy. W Poznaniu jak do tej pory zawsze z powodzeniem  proces ten miał miejsce i niezawodnie w dzień niebo było niebieskie ze słońcem lub zachmurzone bez słońca lub mix tych dwóch opcji, a w nocy czarne, granatowe lub pochodne tych kolorów z gwiazdami i księżycem lub zachmurzone bez księżyca i gwiazd, lub mix tych opcji. W Berlinie widziałam niebo w następujących kolorach: szaroniebieskim (rano), bałoszarym (popołudniu), szaroszarszym (o zmierzchu) i czarnym (nocą). Czy i tu bezbłędnie odbywał się proces rozpraszania się światła słonecznego? Tego wiedzieć nie sposób. Założywszy nawet, że skoro przez znaczną część dnia było dostatecznie jasno by podziwiać bez latarki niewiele różniącą się od poznańskiej architekturę Berlina, nie można być pewnym źródła owej jasności, co w przypadku wielkich metropolii jest już regułą. Zakładam zatem, że obserwowałam miasto w świetle niewiadomego pochodzenia, natomiast gdy zgasło (o podobnej godzinie, jak dzieje się to o tej porze roku w Poznaniu) resztę budynków widziałam w świetle latarni ulicznych, czego jestem pewna. Kwestię pyłów, kryształków lodu i kropelek wody w berlińskim powietrzu pozostawiam otwartą przez brak odpowiednich narzędzi pomiarowych, o których niedostarczenie obwiniam uczelnię macierzystą UAM z siedzibą w Poznaniu.
            Z uwagi na powyżej przedstawione bariery badawcze, skupię się teraz na zupełnie innej perspektywie nieba. W słowniku etymologicznym można dowiedzieć się, że niebo jest słowem mającym zaskakująco długą historię sięgającą aż do czasów praindoeuropejskich, kiedy to oznaczało parę, opary, mgłę, chmurę. Pewnie był to ostatni moment kiedy przodkowie poznaniaków i berlińczyków używali nebhos w tym samym znaczeniu, bowiem już w czasach prasłowiańskich nebo, nebese oznaczało firmament, niebo, a niemieckie Nebel nadal odnosi się do mgły. Oczywiście zastanawiające jest, dlaczego Prasłowianie uznali mgły i chmury za sklepienie nad ich głowami, czego nie uczynili przodkowie współczesnych Niemców, a także Greków (grec. nefos - chmura) i Włochów ( łac. nubes i nebula - mgła, mgławice). Zważywszy na okoliczności atmosferyczne w jakich mój pobyt w Berlinie miał miejsce, uważam za szczególnie uzasadnione używanie określenia niebo, niem. Nebel, dla nazwania firmamentu rozciągającego się nad miastem.
            Trzeba jednak przyznać, że również współczesne niemieckie słowo: Himmel tłumaczone po polsku jako niebo, pasuje pod pewnymi względami do nieba jakie widziałam podczas wycieczki do Berlina. W języku staroniemieckim Himmel oznaczało sufit, a przez znaczną część pobytu w stolicy Niemiec przebywałam w miejscach tak zwanych zadaszonych: autobus, muzeum etnograficzne, metro, meczet, dworce. Niektóre z sufitów zachwycały kunsztem wykonania (nieznaczna część dworców, meczet), niektóre nie robiły na mnie żadnego wrażenia (autobus, muzeum etnograficzne, znaczna część dworców) a inne wręcz obrzydzały (w dużej mierze tunele metra). Przekonana jestem, że więcej czasu poświęciłam obserwując sufity, niż niebo w jego polskim znaczeniu. Nie ma jednak w tym nic dziwnego, gdyż wielość i rozmaitość sufitów nad mą głową przykuwała uwagę także innych uczestników wycieczki, a monotonia i jednostajność zachmurzonego nieba budziła zainteresowanie wyłącznie pesymistów prognozujących deszcz, bądź śnieg z deszczem.
            Traktując temat dość przewrotnie można posłużyć się wieloznacznością słowa niebo. Jest ono bowiem wyobrażoną siedzibą Boga, antonimem piekła - siedziby szatana, miejscem gdzie przebywają dusze zbawionych. W obrazach, rzeźbach i architekturze znajduje się ono dokładnie tam, gdzie niebo we wcześniej omówionym znaczeniu, czyli wysoko nad głowami ludzi i koronami drzew. Współcześni teolodzy skłaniają się natomiast coraz częściej ku teorii, która głosi, że niebo jest wszędzie, także na ziemi, w ludziach, podobnie jak piekło. W dodatku nie jest żadnym konkretnym miejscem, a stanem szczęśliwości duszy spowodowanym wiecznym przebywaniem z Bogiem. Przy takim ujęciu problemu konieczne jest przeformułowanie tematu na nowy: Niebo w Berlinie. Niebo w Poznaniu. Z powodu niedostatecznych danych empirycznych, braku naukowych dowodów, nadmiaru wiedzy o charakterze spekulatywnym lub potocznym, temat ten pozostawiam otwarty, nie chcę bowiem splamić dobrego imienia uczelni macierzystej UAM z siedzibą w Poznaniu narażając ją na oskarżenia o nienaukowy charakter studenckich wywodów powstałych w ramach zajęć obowiązkowych w tejże instytucji.
Powyższy tekst jest odpowiedzią na oczekiwania mojej uczelni wobec studentów po odbyciu obowiązkowej wycieczki do Berlina. Cel pisania owej pracy jest mi wciąż nie znany. Nie mniej jednak z dużą pasją tworzyłam ów sarkastyczny tekst na bezsensowny temat. Być może komuś moje reminiscencje niebiańskie przypomną chłodne berlińskie dni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz