piątek, 31 maja 2013

mokra majówka

Dolina Wełny - Żyto

Majówka nie zachęca bynajmniej do biwakowania. Czy każdy dłuższy weekend musi wyglądać mniej więcej tak? Najgorsze, gdy wracamy do pracy, a za oknem 25 st. C i słońce od świtu do zachodu. Cóż za złośliwa pogoda! :(  Na szczęście na wsi deszczowa pogoda także ma swój urok. Różnobarwne chmury odbijają się w kałużach, nad polami unoszą się mgły, a las sapie wilgocią jak mokry pies. Tylko co tu robić?

sobota, 25 maja 2013

Couchsurfing rozwiązanie na drogie noclegi.

Wybierając się gdzieś w podroż wymagającą częstego przemieszczania warto skorzystać z programu Couchsurfing. Po darmowej rejestracji na stronie CS mamy możliwość znalezienia noclegu  praktycznie w każdym kraju na świecie. My osobiście wypróbowaliśmy tą formę noclegu w takich krajach jak: Izrael, Jordania, Grecja, Szwecja, Polska. Za każdym razem było inaczej. Na przykład w Tel-Avivie trafiliśmy do białoruskiej rodziny, która przeniosła się do Izraela. Panowała u nich rodzinna atmosfera; nawet jedzenie było podobne do polskiego: kartoszki z kotletami mielonymi. Każdy wieczór spędzaliśmy na rozmowach z gospodarzami, a na czas naszego pobytu w Tel-Avivie dostaliśmy własny komplet kluczy i rowery do poruszania się po mieście.
Po Tel-Avivwie przyszła kolej na Jerozolimę. Tam trafiliśmy do pewnej pary gejowskiej. Trochę nas to rozbawiło, no bo wiecie: Jerozolima święte miasto... ale cóż, to nie nasza sprawa. Poza tym homoseksualiści bardzo sobie upodobali Izrael, chyba lubią ciepłe klimaty. Tu warunki też nie były złe.
W ogóle nasza dotychczasowa historia z CS jest jak najbardziej pozytywna. Ludzie bardzo dobrze nastawieni. Zawsze staramy się zabrać jakiś prezent, mały drobiazg, magnes na lodówkę, pocztówkę czy broszury z informacji turystycznej z Polski. Kolejnym plusem,  kiedy  mamy okazje zatrzymania się u miejscowej ludności są wspólne posiłki, a szczególnie, kiedy gospodarz robią coś regionalnego. W Beer Szewa zatrzymaliśmy się u Naamy, która pokazała nam jak wygląda kuchnia studencka w Izraelu: zamrażarka pełna pity (podstawa posiłku), warzywa i trochę mięsa, do tego sos sezamowy, a wszystko je się rękoma, po prostu pycha. 





Innym plusem jest fakt, że miejscowi opowiedzą  i pokażą swoje okolice z innej perspektywy. Nie trzeba chodzić jak jakiś zagubiony turysta po ulicy, ale ze spokojem spacerować z naszym "przewodnikiem", dodatkowo można zobaczyć miejsca, które nie zawsze są opisane w przewodniku, a z pewnością warte są zobaczenia. 


W mieszkaniu Naamy 

Dla lubiących wygodę, z przykrością muszę stwierdzić, że samo spanie na CS ma swoje wymagania. Nie zawsze jest do dyspozycji łóżko. Zdarza się, że bez karimaty się nie obejdzie, ale program CS ma spory wachlarz opcji do wyboru potencjalnego gospodarza, wiec jak zawczasu dobierzemy sobie idealnego hosta, będziemy zadowoleni. Od jakiegoś czasu, kiedy gdzieś się wybieramy, zawsze znajdujemy nocleg tam, gdzie tego potrzebujemy i dzięki CS udaje nam się obniżyć koszty wyjazdu. 

Chcieli byśmy jeszcze powiedzieć, że  w ramach podziękowania za nocleg można podarować symboliczny prezent dla gospodarza. Jak jedziemy zagranice to fajnie by było dać coś polskiego może być magnez jakiś obrazek z Polskim motywem. Osobiście odradzamy jako prezentów dawać jedzenie. Bo nie zawsze trafimy w gusta naszych ewentualnych gospodarzy. 

wtorek, 21 maja 2013

Pod namiot

Wielkopolski krajobraz, piękne pola też się zdarzają


Sezon namiotowy ...

i ogniskowy rozpoczęty.


Czasami warto wybrać się na wieś, mimo że nie przygotowaliśmy się idealnie (zabraliśmy nienaładowany aparat fotograficzny) i zrobiliśmy tylko kilka zdjęć a z tych kilku, które udało się zrobić i tak po selekcji zostało niewiele .  Niecałe 60 km od Poznania w dolinie rzeki Wełna znaleźliśmy miejsce jakich wiele; spokojna senna wioska, cisza, kawałek łąki do biwakowania na weekend. 


niedziela, 12 maja 2013

Ostatnie słońce cz. 2

Dopiero przy pięknej pogodzie mogliśmy w pełni podziwiać urok tych malowniczych stron. Dookoła rozciągały się gaje oliwne poodgradzane od siebie metrowej wysokości murami z kamienia, a gdzieniegdzie widniały samotne wieże - część z nich była zrujnowana, a część wyremontowana. Widzieliśmy miejscowych ludzi zbierających licznymi gromadami oliwki. Niektórzy z nich czynili to ręcznie, a inni spalinowymi zbieraczkami. Kiedy po paru kilometrach doszliśmy do miejscowości Kita, znów zaczęło padać. Szczęśliwym trafem mogliśmy się schować przed deszczem na przystanku autobusowym, z którego zaczęliśmy łapać stopa. Niestety przy tej pogodzie nikt nie chciał się zatrzymać. Po około 2 godz. udało nam się podjechać z pewną Greczynką, która w raz z koleżanka zdążała do Gerolimenas (niewielki kurort). My zaś chcieliśmy jecha
Charakterystyczne elementy krajobrazu w tej części Grecji

Typowa zabudowa na półwyspie Mani

Skarb Grecji

Zbieranie oliwek w gaju oliwnym



Pies wiernym towarzyszem wedrówki

Greckie smakołyki
ć dalej do Vathia, miejscowości znanej ze wspomnianych już domów typu wieżowego, które budowano w taki właśnie sposób po to ażeby móc kamieniami rzucać w sąsiadów; wygrywał oczywiście właściciel najwyższego budynku. Miejscowość leżała na wzgórzu i prowadziła do niej serpentynowa droga. Na szczęście panie były tak miłe, że nadrobiły drogi i podwiozły nas do samego Vathia.
Po dojechaniu na miejsce czuliśmy panujący wokół niepokój. Z jednej strony właściwie nic tędy nie jeździło, z drugiej wioska była praktycznie wyludniona. Przeszliśmy się  po okolicy i jedyne istoty jakie spotkaliśmy to dwa psy, które później wbrew naszym oczekiwaniom wiernie nam towarzyszyły. Z ciekawości weszliśmy do jednego z tutejszych domów. Parter:  2 pokoje, kuchnia i łazienka,  na kolejnych piętrach  po jednym pomieszczeniu. Ściany były grube - około pół metra samego kamienia. Oboje zastanawialiśmy się, czy może nie spędzić tu nocy. Osobiście wolałem namiot, tu czułem się jakoś nieswojo. Ostatecznie poszliśmy dalej na południe, zostawiając za sobą Vathia. Około 1,5 km za wioską znaleźliśmy ciekawe miejsce na biwak - nad skarpą, około 170m n.p.m. i przy samej drodze. Kiedy tam dodarliśmy nie minął nas ani jeden samochód, co pokazuje jak puste to rejony.  Po rozbiciu namiotu przeszliśmy się po okolicy. Ja udałem się na dół do morza, a Asia poszła w górę ku chacie ulokowanej na skałach. Chciałem dotknąć wody, jednak przy samym dole brzeg był bardzo stromy i niestety wróciłem się na miejsce biwakowania. Asia z kolei doszła do napełniających grozą ruin, które znajdowały się ponad opuszczonym ogrodem oliwnym. Pomimo dużego zachmurzenia słońce czasami zaświeciło nam w oczy, jednak już od morza dało się słyszeć pojedyncze grzmoty. Gdy zrobiło się ciemno, z naszego miejsca idealnie widać było burzę, która błyskała daleko na zachodzie i wydawało nam się, że idzie na północ. Kiedy jednak kolejna burza podeszła tak blisko, że w namiocie robiło się jasno jak za dnia, sprawnie spakowaliśmy rzeczy i zostawiając namiot szybkim krokiem udaliśmy się do Vathia (niebezpieczeństwo potęgowała bliskość słupa wysokiego napięcia, dość wysokie położenie i niewielka ilość wyższych punktów w okolicy). Noc spędziliśmy w opuszczonej wieży (tej, którą wcześniej tak dokładnie zbadaliśmy), a następnego dnia, kiedy przestało padać, poszedłem po namiot. Był na swoim miejscu, a w środku sucho, widać spełnił swoje zadanie.
Zdecydowaliśmy, że z braku jakiegokolwiek transportu, którym udałoby nam się dojechać na przylądek kierujemy się w powrotna podróż. Co chwilę padał deszcz i zanim wyszliśmy z naszego miejsca nocowania, opustoszałej wieży, która nocą była nam jak nawiedzona baszta, a w dzień przypominała stare schronisko górskie, minęła już 11. Początkowo szliśmy pieszo. Po drodze udało nam się zerwać prawdziwą pomarańczę i poczuć jej wspaniały smak. Do dziś nie wiemy, czy to my byliśmy tak głodni i zmęczeni, że tak nam ten owoc smakował, czy też w rzeczywistości był wyjątkowo pyszny. Cieszył nas fakt, że mogliśmy w listopadzie zrywać pomarańcze i chodzić w krótkim rękawku zaledwie 1500km od Polski. Muszę także nadmienić, że nie byliśmy sami - ciągle towarzyszył nam pies, który dzień wcześniej dołączył do nas po przyjeździe do Vathia, później próbował dostać się do naszego namiotu, a kawałki chleba, które dała mu Joasia z pewnością zagwarantowały nam wiernego kompana. Dopiero następnego dnia, kiedy już wracaliśmy, inne psy z jakiejś posesji stanęły mu na drodze. Tam się rozstaliśmy, a chwilę później starsze małżeństwo podrzuciło nas swoim starym cadillakiem ze skurzanymi fotelami do Gerolimenas, gdzie zakupiliśmy trochę jedzenia i pieszo poszliśmy dalej. Teraz kierowaliśmy się na północ do Areopoli, niestety z mizernym skutkiem. Mijaliśmy przy drodze mnóstwo ludzi, którzy zbierali oliwki. Od jednego z kierowców dowiedzieliśmy się, że jest tu najlepsza oliwa w Europie. Po jakimś czasie zatrzymał się pewien Grek, który nie mógł nas podwieźć, ale dał nam coś do jedzenia. Ucieszyło nas to i rozbawieni sytuacją ruszyliśmy dalej. Później młody chłopak zatrzymał się samochodem by nas podwieźć. Od razu powiedział jak ma na imię jego żona, pokazał nam zdjęcie swojego dziecka w komórce i zaraz zadzwonił do swej wybranki (mówił coś po grecku, ale zrozumieliśmy słowo Polska). Specjalnie dla nas podjechał  na dworzec w Areopoli, skąd wyruszyliśmy do Aten.
Dzięki temu, że przedłużyliśmy sobie pobyt o jeden dzień, mieliśmy sporo czasu na zwiedzanie Aten. Nocleg znaleźliśmy dzięki programowi Couchsurfing. Spędziliśmy u uroczej Greczynki dwie noce. Kiedy zajechaliśmy do Aten było już było po północy, na szczęście z małymi tylko trudnościami dotarliśmy do domu naszej gospodyni. Cały następny dzień przeznaczyliśmy na zobaczenie miasta. Pierwszym autobusem dojechaliśmy na Omonias plac, skąd zaczęliśmy spontaniczne zwiedzanie. Na początku miłe zaskoczenie: trafiamy na Centralny Market. Dla mnie bomba, a Asia z zatkanym nosem i małym obrzydzeniem przeszła pomiędzy straganami, które aż uginały się pod mnóstwem świeżych ryb i owoców morza. A tuż obok druga hala z prawdziwym mięsem; cud malina: widzisz co bierzesz, prosisz o kawałek baraniny czy wołowiny i masz pewność, że to nie żadna konina. Po zobaczeniu parlamentu, akropolu i zakupieniu paru pamiątek, zaczęliśmy szukać ciekawego miejsca, gdzie można byłoby coś zjeść. Spacerując po centrum natrafiliśmy na Quick Pitta, restaurację bardzo chętnie odwiedzaną przez miejscowych (co zawsze stanowi jeden z najistotniejszych argumentów przy wyborze lokalu). Za niewiele ponad 20 euro oboje skosztowaliśmy kilku rodzajów mięs z surówką i smażonymi ziemniakami, wszystko było smaczne i godne polecenia.
Świąteczne ozdoby na ateńskich ulicach

Był listopad, więc gdzieniegdzie widniały już wystawy świąteczne, a sklepy z chińskimi ozdobami zaczęły zachęcać cenami od 1euro. Nawiasem mówiąc ciekawie wyglądały Bożonarodzeniowe ozdoby w tym klimacie. My jednak zaopatrzeni w prawdziwą fetę i wino w plastikowej butelce podobnej to tej po oleju Kujawskim, mogliśmy ze spokojem wracać do kraju, mając pewność, że tradycyjne podarunki żywnościowe, jakie zazwyczaj przywozimy z naszych podróży, będą wyśmienicie smakować naszym najbliższym.

czwartek, 9 maja 2013

Ostatnie słońce cz. 1

Większości z nas Grecja kojarzy się z wakacjami Last Minute w opcji  All inclusive, czy też z piękną, słoneczną pogodą. My postanowiliśmy wybrać się tam w listopadzie, licząc że tzw. okres  chandry listopadowej złagodzę cieplejszymi stronami. Bilety zakupione w Szalonej Środzie kilka miesięcy wcześniej spokojnie czekały na wylot. Początkowo wyjazd miał trwać 5 dni, ale dzięki zawieszeniu przez Lot na okres zimowy lotów z Warszawy do Grecji musieliśmy skorygować naszą podróż. Wszystko załatwialiśmy przez telefon z konsultantem infolinii. Z początkowych  5 dni zrobiło się 6. Lot do Aten bez zmian, za to powrót przez Kopenhagę.

Gytheio


Uliczki w Areopolis

Kot w ogrodach Areopolis

Mezapos

Naszym celem był półwysep Mani znany z małego zaludnienia i ze specyficznego klimatu, który powoduje, że brak tam bujnej roślinności, za to gdzieniegdzie można spotkać kaktusy. Z przewodnika wyczytałem, że kilka wieków temu miejscowa ludność szczyciła się tym, że nikt nie umierał tam śmiercią naturalną, za to wszyscy padali w walce. Na straży półwyspu stoi słynna Sparta, znana z walecznych wojowników, których mogliśmy podziwiać między innymi w filmie „300”.
Przybyliśmy do Aten w niedzielne popołudnie 18 listopada. Już na lotnisku poczuliśmy przyjemne ciepło. Po wcześniejszych przygotowaniach wiedzieliśmy gdzie i skąd jechać, więc  udaliśmy się od razu na dworzec autobusowy. Stamtąd autobusem pojechaliśmy do Gytheio, miasteczka leżącego nad Morzem Śródziemnym w zatoce Lakońskiej.  Dojechaliśmy o 22 i po wyjściu z pojazdu zadaliśmy sobie pytanie, gdzie można by pójść aby przenocować. Mieliśmy ze sobą namiot, ale brakowało nam dogodnego miejsca. Po chwili szukania zauważyliśmy w oddali pięknie oświetloną małą cerkiewkę, która znajdowała się na niewielkim cyplu, w pobliżu lasu i latarni morskiej. Pierwszy nocleg był trochę zagadkowy, gdyż namiot rozbijaliśmy przy światłach czołówek i o poranku dopiero okazało się w jakim sąsiedztwie mieliśmy okazje spędzić pierwszą noc w Grecji. Pogoda sprzyjała spaniu w namiocie: ani za ciepło ani za zimno.
Po porannych zakupach w miejscowej piekarni i wypisaniu pocztówek ruszyliśmy dalej na południe. Liczyliśmy na to, że uda nam się dosyć sprawnie złapać stopa, jednak musieliśmy dojść pieszo aż na obrzeża miasta aby skutecznie zatrzymać jakiś samochód.  Przede wszystkim chcieliśmy dojechać  do przylądka Matapan, który jest najbardziej na południe wysuniętym punktem Peloponezu. Podczas autostopowej przeprawy, zza okna samochodu ujrzeliśmy popalone zbocza górskie. Kierowca powiedział, że od 7 miesięcy tu nie padało. Gdy wyjeżdżaliśmy z Gytheio pogoda była słoneczna lecz od morza nadchodziły ciemne chmury. Po ponad półgodzinnej jeździe dotarliśmy do Areopoli, sennej mieściny z urokliwym rynkiem i wąskimi uliczkami. Występuje tu typowa zabudowa półwyspu Mani: domy z kamienia  w formie wież, wysokie na kilkanaście metrów.  Po zwiedzeniu miasteczka postanowiliśmy, że zanim pojedziemy w dalszą drogę, zjemy w lokalnym barze obiad. Za niecałe 10 euro udało nam się zamówić szaszłyki i sałatkę choriatiki (popularna u nas pod nazwą „sałatka grecka”). Niestety, kiedy jedliśmy nasze smakołyki, zaczęło padać. Postanowiliśmy przeczekać deszcz, a kiedy minął, udaliśmy się w okolice głównej drogi by pojechać dalej.  Z mapą w ręku zdecydowałem, że jedziemy do Mazepo. Była to mała osada nad morzem, w której jak dowiadywaliśmy się od naszych kierowców, praktycznie nic nie ma. My jednak chcieliśmy doświadczyć właśnie tej pustki i nie zrażało nas to, że samochody jeździły tam bardzo rzadko. Po raz kolejny tego dnia zaczęło padać. Na szczęście byliśmy w samochodzie. Jednak, gdy dojechaliśmy na miejsce i wysiedliśmy z auta, nie ominęła nas niepożądana kąpiel. Do Mazepos mieliśmy prawie 2km spacerem w burzy i deszczu. Mogliśmy sobie już darować rozbijanie namiotu. Cali byliśmy mokrzy, a spanie na dziko też raczej nie wchodziło w grę. Poszczęściło się nam, bo mieliśmy okazję skorzystać z „gościny” miejscowych ludzi. Niestety za nocleg trzeba było im zapłacić 20 euro od osoby (jak za mały pokoik i toaletę na ogrodzie z wężem z zimną wodą zamiast prysznica, to naprawdę sporo). My jednak nie wybrzydzaliśmy i słusznie, bo burza, która zaczęła się około godziny 14, trwała właściwie bez przerwy do późnych godzin nocnych. Nazajutrz pogoda była słoneczna, niestety kolejne chmury nadciągały ze wschodu i północy. Nie tracąc czasu na bezsensowne siedzenie ruszyliśmy w drogę. Nasi gospodarze również szykowali się do wyjścia, bo jechali na zbieranie oliwek.

niedziela, 5 maja 2013

Pieszo po Polskim wybrzeżu.

Zachód słońca w Niechorzu 











Miało być przez całe wybrzeże w 5 dni, a skończyło się jak zwykle szybciej, już po dwóch dniach. Pierwszego dnia przeszedłem według GPS 73km. Mimo że wyprawa miała być dłuższa i zakończona rekordem, jestem  zadowolony. Pogoda dopisała, wiatr prawie nieodczuwalny a słońce świeciło cały dzień. Nawet nie mogłem narzekać na plaże- była idealna do maszerowania. Zdarzały się momenty, kiedy piasek był grząski, ale na tak długim dystansie było to nawet niezauważalne.  Aby się zbytnio nie nudzić, słuchałem radia, a co 10 km robiłem dłuższe przerwy. Zdarzało mi się nawet przysnąć leżąc na piasku z plecakiem pod głową. Maszerowałem od 7 rano aż do 23. Może się wydawać, że takie maszerowanie jest bardzo monotonne, jednak w rzeczywistości po drodze mija się ciekawe odcinki wybrzeża, monstrualne gdzieniegdzie (w okolicy wyspy Wolin) wybrzeże klifowe lub mierzejowe - to najbardziej spokojne i piaszczyste. Kiedy w Niechorzu zatrzymałem się na zachód słońca, postanowiłem że pójdę jeszcze niecałe 10 km do Mrzeżyna. Dość długo trwał półmrok. Szło sie rewelacyjnie, nawet nie musiałem zapalać czołówki. W życiu nie widziałem tylu gwiazd na niebie, po prostu jedna koło drugiej. Miałem uczucie jakby to całe sklepienie zbliżało się do mnie. Pomimo wieczornej, dobrej do maszerowania aury i ciekawej audycji w radio o Nowej Hucie, postanowiłem zatrzymać się na nocleg. Nie szukając zbytnio miejsca do spania położyłem się na plaży. W radio mówili, że na północy ma być zimno tej nocy; możliwe, że było, ale miałem swój ukochany "żelazny śpiwór", w którym już zdarzało mi się sypiać w górach nawet przy -14 stopniach.  Każda taka wyprawa uczy mnie czegoś nowego w kwestii koniecznego do zabrania ekwipunku. Tym razem w sumie było okej, ale jednak brak możliwości wykąpania się w morzu, sprawił mi pewien dyskomfort, dlatego jeśli już podejmę kolejną próbę przejścia naszego wybrzeża to, za namową Marcina Markanicza, będzie to latem.  
Świnoujście-Mrzeżyno mój pieszy kawałek